Panuje przekonanie, że niemowlak większą część dnia przesypia, dając swoim rodzicom czas na zajęcie się czymkolwiek innym niż ogarnianiem tegoż niemowlaka.
To jakaś bzdura – pomyślałam stojąc w przedpokoju przed drzwiami sypialni i nadsłuchując. Właśnie przed chwilą przeprowadziłam akcję „czas na popołudniową drzemkę”, która polegała na tym, że chwyciłam dziecko, zaniosłam je do sypialni, wsadziłam do łóżeczka, dałam smoczek i zabawkę, przykryłam kocykiem i ulotniłam się z sypialni, zanim synek zorientował się, że znowu zrobiono z nim tę straszną rzecz – czyli położono do łóżeczka.
Przy sprawnym działaniu jest jakaś szansa, że zanim to do niego dotrze, na tyle skupi się na smoczku i zabawce, że nie będzie robil draki i zaśnie. Warunek jest jeden – nie może mnie być w pokoju. Bo jak jestem, to uważa, że to daje szansę na to, że wyjmę go z łóżka.
Chyba się udało – pomyślałam z nadzieją, gdy pełne protestu kwękanie powoli cichło. Po kwadransie odważyłam się zajrzeć do sypialni. Spał. Ufff – westchnęłam czując się, jakbym wygrała bitwę.
Oczywiście, to że zasnął, nie oznacza, że za chwilę się nie obudzi. Ale każda minuta snu to już sukces.
Z pewnym wahaniem weszłam do kuchni. Rzecz w tym, że od rana chodziła za mną chęć na coś słodkiego. W dodatku koniecznie z kokosem. Przeszukiwałam internet w poszukiwaniu inspiracji, ale wszędzie widziałam tylko ciasto z kremem budyniowym, na który z kolei zupełnie nie miałam ochoty. W jednej z książce kucharskiej znalazłam jednak przepis na krem z białej czekolady i migdałów.
Można by migdały zastąpić wiórkami kokosowymi – pomyślałam. – A krem wykorzystać jako nadzienie do ptysi…
Wprawdzie robienie ciasta ptysiowego nie pozwala na odrywanie się od tej czynności w dowolnej chwili gdyby coś się działo, ale postanowiłam zaryzykować.
Do garnka wlałam wodę i wrzuciłam masło. Gdy wszystko sie zagotowało – dodałam mąkę. Potem jajka. Ciastem napełniłam rękaw cukierniczy i czując się jak szef kuchni we francuskiej restauracji zrobiłam coś na kształt kretowisk na papierze do pieczenia. Wstawiłam blachę do piekarnika i w tym momencie…
– Łeeeeeee!!! – rozległo się z sypialni.
– Ha – pomyślałam. – Idealnie. Ptysie się pieką, a ja mogę spokojnie nakarmić małego głodomorka.
Na dalszy ciąg przyszedł czas w okolicach kolacji. W okolicach – to znaczy mąż robił kolację, a ja krem kokosowy.
W kąpieli wodnej rozpuściłam dwie tabliczki białej czekolady, dodałam do tego mleko z mlekiem w proszku i wiórki. Gdy masa nieco stężała, rozkroiłam upieczone ptysie i napełniłam kremem.
Co za miły wieczór – pomyślałam. Dziecko śpi, siedzimy sobie z mężem na kanapie, on coś ogląda, ja czytam, a na dodatek jest pyszny deser…
– Łeeeeeeeee!!! – rozległo sie z sypialni.
I owszem – wielokrotne wstawanie i lulanie nie jest jakoś szczególnie fajne. Pół biedy, gdy dzieje się wieczorem, gorzej, gdy w środku nocy. Ale nie mogę się oprzeć myśli, że duża część tego „miłego wieczoru” bierze się jednak z faktu, że jest nas troje. Wtedy nawet desery smakują jakoś lepiej.