Jak myślisz – ile? Ostatnio na instagramie pojawiły się zdjęcia z takim hasztagiem. Pierwsza seria dotyczyła tego ile zajęło uszycie danej rzeczy, druga – tego co daje nam szycie. I o ile na pierwsze pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć – poza nielicznymi przypadkami nigdy nie wiem, ile czasu coś szyłam bo musiałabym sumować wszystkie te „chwile w międzyczasie”, o tyle drugie pytanie wydaje mi się dużo bardziej interesujące. Ile mi daje szycie? No właśnie…
Trrrrrach!
Zatrzymałam maszynę, westchnęłam głęboko i powstrzymałam się przed użyciem słowa uznanego powszechnie za niecenzuralne i obraźliwe. Właśnie poszła kolejna igła. Czwarta.
Czwarta igła, a ja nawet nie przepikowałam jednej czwartej mojego patchworku. Dodajmy do tego jeszcze milion razy zerwaną nić i zupełną niemożność ustawienia prawidłowego naprężenia nici – co chwilę okazywało sie, że albo górna, albo dolna nić jest za słabo naprężona.
Westchnęłam głęboko po raz kolejny, zapisałam „igły do maszyny” na liście rzeczy do kupienia, po namyśle dopisałam „nowe nici” oraz „tabletki z melisy”.
Zazwyczaj w takich sytuacjach zostawiam wszystko i idę zrobić sobie przerwę. Ale tym razem nie mogłam. Patchwork miał być prezentem gwiazdkowym i w związku z tym musiałam – po prostu MUSIAŁAM w ciągu dwóch dni go przepikować i doszyć lamówkę.
Nie był to najlepszy moment na zadawanie sobie pytania „ile daje mi szycie?”
Mimo tych wszystkich trudności – udało się. Pomogła zmiana nici oraz odkrycie, że najwięcej problemów mam wtedy, gdy jestem zmęczona i zbyt gwałtownie poruszam pikowanym patchworkiem. Robienie przerw na odpoczynek pozwoliło na przepikowanie reszty bez łamania igieł.
Można więc było wrócić do pytania.
A zatem – co właściwie daje mi to całe szycie?
Zacznijmy od rzeczy oczywistych.
Po pierwsze szyjąc mam możliwość uszycia sobie dokładnie tego, czego chcę. No – tego, czego chcę i umiem – uściślijmy. Niemniej jednak mimo moich wciąż skromnych umiejętności udało mi się stworzyć kilka rzeczy, które były mi bardzo potrzebne. Niby większość z nich mogłabym sobie kupić – ale wolę kupować materiały.
Po drugie – szycie jest dla mnie okazją do zaspokojenia swoich kreatywnych zapędów. Bardzo lubię dobierać materiały, uwielbiam ten moment kiedy dwie szmatki nagle okazują się zaskakująco do siebie pasować, lubię gdy z kawałków materiału nagle powstaje jakaś rzecz – bo zawsze jest taki jeden moment w którym nagle zaczyna być widać efgekt końcowy.
Po trzecie – szycie mnie relaksuje. Tak, nie pomyliłam się. To jest relaks. Nawet jeśli od czasu do czasu połamie się trochę igieł. Można zresztą sobie ten relaks pogłębić – włączyć muzykę, zaparzyć herbatę czy nawet włączyć ulubiony serial (tak, da się szyć i oglądać serial)
Kiedy urodził się synek szycie nabrało dodatkowego – już nie tak oczywistego wymiaru. Stało się symbolem tego, że oprócz bycia mamą mam jeszcze czas na coś innego, mam jeszcze czas na przyjemności. Nasłuchałam się wielu – zbyt wielu – przerażających opowieści o tym, jak to teraz mogę zapomnieć już nawet o pięciu minutach samotności w łazience, że nie będę miała czasu na prysznic, nie mówiąc już o konieczności picia tej słynnej zimnej kawy.
Kiedy szyłam miałam więc wrażenie, że właśnie podbiłam świat.
Teraz ten aspekt szycia traci na znaczeniu. Przekonałam się, że opowieści znajomych dotyczą zupełnie innych dzieci niż moje, że o moim dziecku wprawdzie też byłoby co opowiadać i też można by to było zrobić w taki sposób by pobrzmiewał w tym ton matki-polki-męczennicy, ale dobrze wiem, że rzeczywistość wcale taka nie jest. Szycie przestało być więc symbolem niezależności i stało się po prostu odskocznią od codziennych zajęć.
Ale to jeszcze nie wszystko. Kiedy zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać odkryłam, ze szycie – oprócz samej frajdy z szycia – uczy mnie także pewnych ważnych umiejętności.
Po pierwsze – nie poddawania się po porażce. Nie zliczę ile razy miałam ochotę cisnąć materiałem w kąt i ogłosić, że chyba nigdy nie nauczę się jak się wszywa rękawy, bo to co mi wyszło to jakaś tragedia. Po którymś razie stwierdziłam, że to w sumie jest moja standardowa reakcja, gdy coś mi się nie uda. I jakby się tak głębiej przyjrzeć, to jest cała masa rzeczy, których nie zrobiłam, bo się bałam, że nie wyjdzie, które porzuciłam przy pierwszych trudnościach i tak dalej. Dlaczego szycie uczy jak sobie z tym radzić? Dlatego, że to trochę głupio dramatyzować z powodu nieudanego uszytku. Łatwiej wtedy wytłumaczyć sobie, że szycie to nie mechanika kwantowa, nie potrzeba do niego jakichś nadzwyczajnych zdolności i jak nie wyszło tym razem, to może uda się następnym. A jak się kilka razy przekona, że faktycznie tak jest to łatwiej sobie to potem wytłumaczyć w innych, nieszyciowych sytuacjach.
Po drugie – dzielenia zadania na małe kawałki i skupiania się na jednej rzeczy naraz. Szycie – nawet najbardziej poważnych projektów składa się z całej masy drobnych zadań. Nawet w patchworkach składających się z mnóstwa kawałków zszywa się tylko dwa kawałki naraz. Ta zasada – jak się okazuje – sprawdza się zaskakująco często. Praktycznie każdą czynność można rozbić na małe kroczki i zajmować się tylko jednym naraz.
Po trzecie – cierpliwości i dokładności. Kiedy zrobiłam największe postępy w nauce szycia? Wtedy, gdy odkryłam, że mogę szyć na maszynie naprawdę wolno i gdy pogodziłam się z tym, że prucie jest niezbędne. Końcowy efekt jest sumą tego, co działo się na poszczególnych etapach. Jeśli coś będzie zszyte krzywo, to dalej nie będzie lepiej. Przynajmniej tak jest w przypadku patchworków. Nie ma sensu przechodzić do następnego kroku jeśli poprzedni jest niezadowalający.
Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że to także przydaje się nie tylko przy maszynie do szycia.
Wszystko to, o czym pisałam wcale nie musi dotyczyć szycia. Może dotyczyć każdego innego kreatywnego zajęcia, które – i to jest w tym wszystkim najważniejsze – dostarcza nam na tyle dużo frajdy, że gorsze momenty (jak na przykład cztery złamane igły) tego nie psują.
Życie jest bowiem zbyt krótkie, by tracić czas na czynności, które nie sprawiają przyjemności. Nawet jeśli byłyby bardzo rozwijające. Prawda jest bowiem taka, że poza wszystkim – ja po prostu bardzo lubię szyć i lubię pracować z ładnymi materiałami. A wszelkie inne aspekty traktuję jako miły bonus.
PS: W sesji zdjęciowej udział wzięły patchworki uszyte w ramach prezentów pod choinkę.
Dobre pomysły pewnie wykorzystam coś u siebie.