– Czy doliczyć torebkę? – spytał sprzedawca w księgarni, gdzie kilka dni temu kupowałam zeszyt z kartkami w kropki.
– Nie, dziękuję – odparłam, bo gdy mam wózek to staram się wszystko co mogę chować do własnej – na szczęście pojemnej – torebki. – Chociaż pytanie jak najbardziej zasadne, bo przed chwilą padał śnieg.
– Wiem, koleżanka mówiła – odparł sprzedawca.
– W sumie – to najwyższy czas – powiedziałam w zamyśleniu – Lada moment będzie pierwszy listopada, to potem już zaczynają się świąteczne promocje…
– Last Christmas… – zanucił sprzedawca, po czym udając, że się mityguje mruknął – przepraszam… – i spojrzał na mnie porozumiewawczo.
Wiemy o co chodzi. Świąteczne dekoracje w listopadzie i muzyka w sklepach mogą być naprawdę irytujące.
Ale…
Tak się śmiałam, a sama w sumie od razu po Wszystkich Świętych zabrałam się za świąteczne przygotowania. Zamarzył mi się bowiem świąteczny patchwork. A patrząc realistycznie – jeśli świąteczny patchwork ma być ozdobą na tegoroczne święta, to najwyższy czas zabrać się za szycie.
Ale żyby szyć, to trzeba mieć z czego. Przeszukując sklepy internetowe i allegro znalazłam zestaw idealny – pięć kawałków, dwa zielone, dwa czerwone, jeden kremowy z drobnymi, złotymi wzorkami.
Wczoraj listonosz przyniósł paczkę, a ja od razu poddałam materiały próbie ognia i wody (tzn wyprałam i wyprasowałam) i można projektować patchwork, wycinać i szyć.
Oczywiście w przerwie pomiędzy karmieniem i lulaniem.