Patchwork, który szyję na wystawę do Poznania napawa mnie pewnym lękiem. Po pierwsze, wciąż zadaję sobie pytanie „czy zdążę?” (mam nadzieję, że tak), a po drugie – jeśli ma wisieć wśród dzieł osób dużo bardziej doświadczonych i z większym doświadczeniem artystycznym – czy nie będzie się wyróżniał jako dzieło na-pierwszy-rzut-oka-widać-że-szył-to-amator???
Pocieszając się tym, że zawsze można powiesić go pod szyldem „nasze początki” zabrałam się do ustalania szczegółów – projekt był już przygotowany, nadszedł czas na to, by ustalić jakie konkretnie bloki będą szyte.
Bardzo lubię tradycyjne patchworkowe bloki – między innymi ze względu na to, że mają swoją historię, że są wzorami gromadzonymi przez pokolenia i że stanowią punkt wyjścia do wielu kreatywnych zabaw.
Ten sam blok uszyty z innych materiałów może wyglądać zupełnie inaczej.
Tu na zdjęciu są dwie wersje bloku „log cabin” czyli „chatka z balii” – uszyte z materiałów z tej samej kolekcji, a jednak zupełnie inne.
Drugi przykład – „flying geese” czyli „lecące gęsi” – na pierwszy rzut oka można w ogóle nie zauważyć, że to ten sam wzór.
Dodatkowo jeśli zamiast jednego bloku uszyjemy kilka – również sposób łączenia pozwala na osiągnięcie różnych efektów
Jest tylko jeden problem – aby tradycyjny blok wyglądał ładnie, musi być naprawdę równo uszyty.
Równe szycie to z jednej strony kwestia wprawy, z drugiej – wytrwałości. Tak, czasem niezbędne jest prucie. Niekiedy nawet wielokrotne. Błędy, które powstaną na początku będą się ciągnąć dalej. Nierówno zszyty blok będzie miał inny wymiar niż planowany i uniemożliwi równe zszycie kilku bloków. Linie szwów wypadną w innych miejscach i całość straci symetrię.
Podobają mi się niektóre nowoczesne patchworki przypominające bardziej obrazy z materiałów, ale największe wrażenie robi na mnie zawsze patchwork z tradycyjnych bloków uszyty – jak to mówimy w patchworkowym gronie – dzióbek w dzióbek.
Mój patchwork ma się składać z różnych bloków szytych oddzielnie, absolutnie kluczową sprawą było to, by bloki te miały dokładnie takie wymiary, jak powinny. Tymczasem doświadczenie jasno wskazywało na to, że uzyskanie takiego efektu, na tym etapie, na którym jestem, jest praktycznie niemożliwe. W dodatku wymyśliłam sobie kilka bloków szytych wzorem lecących gęsi, który składa się z trójkątów. Zszywanie trójkątów zazwyczaj przyprawia mnie o ból głowy z powodu konieczności ciągłego prucia.
No dobrze, ale w takim razie po co te lecące gęsi? Czy nie można by wybrać innego wzoru? Jakiegoś prostszego?
Niby można, ale te lecące gęsi przyczepiły się do mnie i nie chciały odpuścić. Zaczęłam więc intensywnie myśleć, jakby się z tym problemem uporać i nagle mnie olśniło – będę szyć metodą „paper piecing” czyli jak to się potocznie mówi – na papierze.
Metodę „paper piecing” poznałam na warsztatach prowadzonych przez Marzenę Krzewicką w Outlecie Tkanin.
Outlet Tkanin to generalnie bardzo niebezpieczne miejsce – zawsze gdy tam idę staram się zabrać ze sobą dziecko, żebym nie mogła za długo buszować, bo inaczej wykupiłabym pół sklepu i pół biedy z kosztami, jakie to by ze sobą niosło, ale obawiam się, że mąż postawiłby w końcu ultimatum, że albo te wszystkie materiały, albo ja – bo razem się absolutnie nie pomieścimy w mieszkaniu. Robienie tam warsztatów patchworkowych i umożliwienie swobodnego poruszania się po sklepie przez tyle czasu to istne szaleństwo (albo sprytny manewr ze strony właścicielek). Postanowiłam jednak zaryzykować i w ten sposób nauczyłam się metody, którą pokochałam z miejsca. Materiały też kupiłam – a jakże.
Ta technika szycia polega na tym, że odpowiednio przygotowany schemat bloku drukuje się na papierze, następnie od spodu przykłada kolejne kawałki materiału i szyje po wydrukowanych liniach. Potem szew się ładnie zaprasowuje, przycina – i doszywa kolejny kawałek
Umożliwia to szycie bardzo skomplikowanych wzorów, a także tych prostszych równiutko, bez większego wysiłku. Po prostu szyje się po wydruku, nie trzeba nawet wycinać równo materiałów – ot tyle, żeby zakryły odpowiedni obszar.
Po zszyciu wszystkiego odrywa się papier (dość czasochłonne i nudne zajęcie ale od czego mamy Netflixa) i gotowe.
To właśnie to, czego mi potrzeba – pomyślałam sobie. – Wszystkie bloki będą miały dobry rozmiar, wszystko będzie tak równe, jak to możliwe, teraz trzeba tylko znaleźć szablony.
Szukaniu szablonów poświęciłam krótką chwilę – szybko zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli chcę mieć pewność, że bloki będą miały dokładnie taki rozmiar jak trzeba, to muszę szablony zrobić sama. Wyciągnęłam więc papier, ołówek, linijkę i nawet cyrkiel i…
…i doszłam do wniosku, że chyba oszalałam żeby robić to ręcznie. A jeśli coś pójdzie nie tak? To co – zaczynamy rysowanie od nowa?
Schowałam więc akcesoria do rysowania i zabrałam się za robienie szablonów na komputerze.Praca okazała się łatwa i przyjemna, a świadomość, że mogę sobie robić bloki w takim wymiarze, jak chcę, dodać zapas na szwy taki, jak chcę, a potem wydrukować tyle kopii na ile przyjdzie mi ochota była bardzo miła. W dodatku, gdyby się okazało, że się pomyliłam (okazało się), to można to szybko i łatwo poprawić (lifehack: wszystkie wzory należy zapisywać także w formacie edytowalnym).
Wydrukowawszy bloki zabrałam się za szycie (nie, nie szyłam wszystkiego za jednym zamachem – to była praca nad jednym blokiem naraz). W kuchni, która pełni jednocześnie rolę pracowni krawieckiej ustawiłam na stole maszynę do szycia, po jednej stronie rozłożyłam matę do cięcia, a po drugiej małe żelazko turystyczne na prowizorycznej desce do prasowania zrobionej z drewnianej deski do krojenia przykrytej ręcznikiem (bardzo dobrze się sprawdza i nie zajmuje dużo miejsca).
Dzięki temu miałam wszystkie niezbędne narzędzia w zasięgu ręki i szycie było naprawdę relaksujące. W dodatku to, że wszystkie niebezpieczne przedmioty (nóż krążkowy i żelazko) miałam tuż obok, pozwoliło mi błyskawicznie je zabezpieczać, gdy do kuchni wchodził synek (a wchodzł dość często…).
Szycie bloków to dopiero początek. Najbardziej „patchworkowy” i najmniej stresujący – na tym etapie, jeśli jakiś blok się nie uda, to zawsze można uszyć nowy. Ale zarazem to na tym etapie trzeba się najbardziej starać, żeby wszystko było równe i dopasowane.
A o tym, jak wygląda całość i skąd w ogóle wziął się morski motyw – opowiem następnym razem.
Pięknie kolorowa niebieska tęcza 🙂 Efekt całości pracy musi być zjawiskowy! Ciekawa jestem w jakim programie robisz szablony? Czy tak bez oprogramowania też się da?
Używam programu Inkscape, ale każdy program w którym można rysować proste linie i kontrolować ich długość oraz kąty pomiędzy nimi da radę. Bez oprogramowania też się da – wystarczy papier i linijka – choć oczywiście program ma tę zaletę, że w razie pomyłki można to łatwo skorygować i nie trzeba rysować wszystkiego od początku.