Od kilku dni mam wrażenie, że idzie zima. Nie mam już dylematów, czy założyć płaszcz, czy może wystarczy kurtka, wełniana czapka staje się absolutnie niezbędna, a ja chodzę po domu owinięta w kocyk. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie miesiąc temu podczas wycieczki do Czerska nawet nie zakładaliśmy kurtek.
Tak więc owinięta w kocyk piszę podsumowanie miesiąca, a w zasadzie miesięcy – hurtowo, bo na początku listopada wpadłam w jakiś wielki niedoczas, z którego dopiero powoli się wygrzebuję.
Co się działo?
Październik to miesiąc, w którym zamieniam się w mistrza logistyki, planowania i twórczego łączenia wszystkiego ze wszystkim. Innymi słowy – w pełni wkraczam w tryb „mama pracuje”.
Oznacza to, że pewne sprawy zaczynają czekać na swoją kolej, nie mam za wiele czasu na szycie, zżera mnie zazdrość, gdy patrzę na piękne prace koleżanek z grupy Patchworku Mazowieckiego, pisanie bloga kuleje, a ja mam ciągle wrażenie, że się „nie wyrabiam”.
Listopad minął mi właśnie na takim ciągłym nie-wyrabianiu-się i dopiero niedawno, w przebłysku zdrowego rozsądku, stwierdziłam, że jeśli do tej pory nikt specjalnie z powodu tego nie-wyrabiania-się nie ucierpiał, to może nie należy się tym specjalnie przejmować i po prostu robić tyle ile się da oraz nie zapominać o relaksie, bo bez tego bywa rzeczywiście bardzo ciężko.
W październiku – w ramach relaksowania się i korzystania z ładnej pogody – wybraliśmy się na spontaniczną wyprawę do Kampinosu i na nieco mniej spontaniczny wypad do Czerska. Synkowi zamek w Czersku podobał się, ale pewnym zgrzytem było to, że na trawie nie było ani jednego patyka.
Była za to wieża na którą weszliśmy i o ile mąż czuł się tam świetnie, synek też, o tyle ja po raz kolejny przekonałam się, że z tym lękiem wysokości to nie żarty. I gdy mąż robił zdjęcia, ja siedziałam z synkiem przy barierce, trzymając kurczowo synka oraz barierkę i mając dreszcze przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Zdecydowanie wysokość i ekspozycja to nie dla mnie. I tak – jakby ktoś pytał – lubię chodzić po górach. Ale niekoniecznie samym skrajem przepaści.
W listopadzie z kolei wybraliśmy się do Poznania – do sklepu meblowego, aby na żywo wypróbować mebel znaleziony w internecie. Najzabawniejsza z tego wyjazdu była restauracja, w której jedliśmy obiad – znalazłam ją w internecie i nastawiłam GPSa. GPS wskazywał drogę, która robiła się coraz bardziej gruntowa i prowadząca przez jakieś opłotki. Byliśmy bliscy zwątpienia, ale okazało się, że jednak na końcu tej drogi coś jest – centrum konferencyjne. Obiad zjedliśmy.
Co uszyłam?
W październiku przetrząsnęłam swoje zapasy (oj wierzcie mi, jest co przetrząsać) i zabrałam się za szycie toreb i kosmetyczek. Przy okazji uprałam kilometry bieżące materiałów, podjęłam zupełnie nieskuteczną próbę spowodowania by kawałek dżinsu przestał farbować jak szalony, kupiłam 25 metrów płótna w różnych kolorach oraz trochę pościelówki na kołderkę dla synka.
No właśnie – mam za sobą pierwsze szycie pościeli. Synek ostatnio przekonał się do przykrywania się czymś podczas snu (przedtem protestował, gdy próbowaliśmy go przykryć kocykiem) w związku z tym kupiliśmy mu kołderkę. Do kołderki potrzebne są powłoczki. Niestety wzory, które były dostępne mnie nie satysfakcjonowały, więc stwierdziłam, że po prostu kupię pościelówkę i uszyję.
Szycie pościeli skomplikowane nie jest, ale ma jedną, zasadniczą trudność – trzeba wykroić prostokąt o kilkumetrowym boku. Nie mając do dyspozycji wielkiego stołu, a jedynie podłogę, w dodatku taką na której stoją jakieś meble zaczyna być to pewnym wyzwaniem.
Uszyłam więc prawdopodobnie nieco krzywą, ale pasującą powłoczkę na kołdrę z pięknego materiału w samochody. Synek był zachwycony, mąż również. Wobec tego powstała również poszewka na poduszkę i jasiek. Dla męża.
Uszyłam też synkowi spodnie. Oczywiście za duże (jak się bierze rozmiar większe „na wszelki wypadek” to nie ma się co dziwić) i w nieco dziwnym fasonie (to już nie moja wina – taki wykrój miałam), ale należy zaznaczyć, że spodnie
- są skończone
- wyglądają jak spodnie (w połowie szycia miałam co do tego poważne wątpliwości)
- mają kieszenie przy szyciu których wykorzystałam wiedzę z internetowego kursu szycia
- pozwoliły mi dojść do wniosku, że podczas szycia ubrań nie należy poddawać się w połowie, bo wykończenie zupełnie zmienia wygląd danej rzeczy.
Co ugotowałam?
W październiku mąż miał urodziny. Z tej okazji zrobiłam dla niego tort. Był z kakaowego biszkoptu (przepis tutaj) z kremem rocher (przepis tutaj) – wszystkie przepisy oczywiście z bloga Słodki pomysł.
Kakaowy biszkopt napędził mi niezłego stracha, bo po dodaniu kakao piana zaczęła w oczach opadać, ale w sumie okazało się, że ciasto wyszło ok – może nie tak piękne jak przy zwykłym biszkopcie, ale dało się je pokroić na trzy blaty.
Mimo tych trudności tort był bardzo smaczny, a mąż zachwycony.
W listopadzie odkryłam też coś, co ma szansę na bycie największą rewolucją w kuchni, jaka mi się przydarzyła. Ale o tym napiszę kiedy indziej cały post, bo rzecz jest warta uwagi.
Jesień – przynajmniej u mnie – sprzyja zmianom. Najpierw są to zmiany na fali powakacyjnego optymizmu, potem przychodzi listopad i czas na trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość. W tym roku listopad był miesiącem rezygnacji. Rezygnacji z różnych rzeczy, weryfikowania planów i zmieniania ich. To brzmi na pierwszy rzut oka dość ponuro, ale wcale takie nie jest – doszłam do wniosku, że jeśli mam mało czasu, to powinnam się skupić na rzeczach, które sprawiają mi najwięcej radości, a zrezygnować z tych, które budzą frustrację. Jak się na to spojrzy z tej strony to jest to bardzo optymistyczne. Życie jest zbyt krótkie by spędzać czas na czymś, co nie przynosi radości.