Rok temu, jakimś wczesnym rankiem szłam do apteki, żeby kupić test ciążowy.
Jeszcze nie wiedziałam, że przez nastepne trzy miesiące będę mieć cały czas mdłości, do tego stopnia, że nie będę mogła wejść do kuchni, z powodu świadomości, że tam jest jedzenie.
Jeszcze nie wiedziałam, że najbardziej będa mnie denerwować teksty: „O, jaki masz duży brzuch! To chyba będą bliźniaki?” oraz „Wyśpijcie się na zapas.”
Jeszcze nie wiedziałam, że za jakiś czas portier, którego pytałam o salę w której miałam mieć zajęcia spojrzy na mnie i powie „tam za rogiem jest winda, którą pani wjedzie na drugie piętro.” I że ja z ulgą na to drugie piętro wjadę windą zamiast – jak zazwyczaj – wbiegać po schodach.
Jeszcze nie wiedziałam, że mały, półmetrowy człowieczek ma w sobie tyle siły, że może wrzeszczeć wniebogłosy przez półtorej godziny, podczas gdy jego rodzice, po półgodzinie słuchania takich krzyków (i podejmowaniu nieudanych prób uspokojenia krzykacza) nie mają już siły na nic.
Jeszcze nie wiedziałam, że wcale nie potrzebuję aż tak dużo snu, jak myślałam.
Jeszcze nie wiedziałam, że będę w stanie podczas podwieczorku opowiadać i słuchać opowieści pod hasłem „najbardziej ekstremalne przeżycia podczas zmiany pieluchy” i uważać to za najzupełnie normalny temat rozmowy.
Jeszcze nie wiedziałam, że uśmiech dziecka ma tak rozbrajające właściwości.
Jeszcze nie wiedziałam, że życie zmieni się aż tak…
Zupełnie nie wiedziałam – bo tego się nie da dowiedzieć wcześniej – że z dzieckiem w pakiecie pojawia się tak przeogromna MIŁOŚĆ.