Jednym z najbardziej irytujących tekstów, który słyszałam tuż
przed narodzinami synka było „nacieszcie się teraz, bo potem już
tak nie będzie” Czym tu się cieszyć – myślałam – kiedy
człowiek ledwo się rusza (w końcu dziewiąty miesiąc ciąży to
nie przelewki) i w dodatku w każdej chwili może zacząć rodzić.
Dla mnie – lubiącej pewną przewidywalność i rutynę – było
to naprawdę ciężkie do zniesienia.
to naprawdę ciężkie do zniesienia.
No ale co i rusz ktoś mówił „nacieszcie się ostatnimi chwilami
we dwoje”, „wyśpijcie się na zapas”, „odpoczywajcie, bo
potem nie będzie kiedy…”
W końcu przyszedł dzień, w którym życie wywróciło się do góry
nogami. Początki nie były łatwe – zmęczenie, brak snu,
szalejące hormony, a nade wszystko przytłaczające poczucie
odpowiedzialności i świadomość, że coś zmieniło się
nieodwracalnie.
On już z nami zostaje – uprzytomniłam sobie z niejakim
zdumieniem, gdy przyjechaliśmy z synkiem do domu.
Nie da się ukryć, że narodziny synka wywróciły moje życie
całkowicie do góry nogami. Ale kiedy patrzę na tę rewolucję
życiową z półrocznej perspektywy, widzę, że niekoniecznie w
taki sposób, w jaki nam przepowiadali ci od „nacieszcie się”.
Pierwsze kluczowe słowo to zorganizowanie.
Owszem, byłam nieco zorganizowana, ale bardzo dużo czasu
przeciekało mi przez palce. Bywało, że do wyjścia po głupie
zakupy musiałam się zbierać przez pół dnia, a poważniejsze
projekty leżały w ogóle odłogiem. Bywały dni, po których w
zasadzie nie bardzo wiedziałam jak odpowiedzieć na pytanie „co
robiłam przez cały dzień?”
Teraz?
Teraz nie mogę być niezorganizowaną. Jeśli chcę zjeść obiad,
muszę przewidzieć czas na przygotowanie go i na samo jedzenie. I
„przewidzieć” nie oznacza wcale „wybrać” ale
„zorganizować”. Bo planując obiad (swój) muszę uwzględnić
to, że najpierw trzeba nakarmić synka, a jeszcze wcześniej wrócić
ze spaceru, a zatem trzeba się na ten spacer wybrać, co oznacza, że
pranie trzeba wstawić tak, żeby skończyło się robić zanim
wyjdziemy z domu. W zdumiewający dla mnie sposób od takiego
planowania obiadu można gładko przejść do planowania bardziej
wyrafinowanych rzeczy i nagle okazuje się, że top od patchworku
powoli się szyje, że prezenty gwiazdkowe są zapakowane dwa dni
przed świętami (w tym roku po raz pierwszy nie było żadnego
gorączkowego szycia w Wigilię rano!!!), że znienacka po południu
w domu pojawia się świeżo upieczone ciasto i tak dalej. Owszem –
zdarza się, że do zrobienia internetowych zakupów zbieram się
tydzień, ale jak się porówna poziom zorganizowania w odniesieniu
do poziomu niespodzianek jakie mogą się przytrafić w ciągu dnia –
sama jestem zdumiona, na co mnie teraz stać.
Drugie kluczowe słowo to efektywność.
Narodziny synka i związany z tym chroniczny brak czasu i sił
uświadomiły mi dobitnie bardzo ważną prawdę – w życiu nie da
się zrobić wszystkiego. Trzeba wybierać. Trzeba wybierać nie
tylko to, czym się zająć, ale też – jak to robić. Można
bowiem zacząć prowadzenie bloga od kursu CSSa, żeby stworzyć
idealny szablon. A można też założyć bloga z kiepskim szablonem
i po prostu pisać, a szablonem zająć się jak się będzie miało
czas i chęci. I – to ważne – jak już się okaże, że pisanie
bloga sprawia mi frajdę i to robię.
Trzecie kluczowe słowo to odwaga.
Tak – właśnie odwaga. O tym, że zrobiłam się bardziej odważna
przekonałam się kilka tygodni temu, kiedy zaproponowano mi
poprowadzenie zajęć po angielsku. Wcześniej wpadłabym w panikę i
zastanawiała się, jak tu się wymigać od tej propozycji,
zapowiedziałabym, że potrzebuję co najmniej roku na przygotowania
i w ogóle.
Teraz?
Zgodziłam się.
Spojrzałam na synka, który właśnie żywiołowo okazywał swoją
radość z bliżej nieokreślonego powodu i pomyślałam sobie – a
co tam, przygotuję sobie najczęściej używane na zajęciach
kwestie, przerobię internetowy kurs z tego samego przedmiotu, żeby
nauczyć się słownictwa i jakoś pójdzie. Dam radę!
Wtedy też uprzytomniłam sobie, że jakoś ostatnio mam więcej
wiary w swoje możliwości. Może dlatego, że udaje mi się dokonać
rzeczy graniczących z niemożliwością – na przykład ululać do
spania dziecko, które nie ma zamiaru tracić ani chwili czasu na sen
i mimo że pada ze zmęczenia, protestuje dzikim rykiem podczas prób
położenia go do łóżka.
wiary w swoje możliwości. Może dlatego, że udaje mi się dokonać
rzeczy graniczących z niemożliwością – na przykład ululać do
spania dziecko, które nie ma zamiaru tracić ani chwili czasu na sen
i mimo że pada ze zmęczenia, protestuje dzikim rykiem podczas prób
położenia go do łóżka.
I owszem – czasem ogarnia mnie lekka zazdrość, gdy słyszę, że
ktoś „tak bardzo lubi leniwe sobotnie poranki spędzone z książką
w łóżku.” Też je bowiem bardzo lubię. Od pół roku nie było
ani jednego i nie zapowiada się, żeby miały się pojawić w
najbliższym czasie. Z drugiej strony – jak już się tak zostało
bardziej zorganizowaną, efektywniejszą w działaniu i nabrało
odwagi do tegoż działania – czy nie szkoda byłoby marnować tego
wszystkiego na leżenie w łóżku z książką?