Stałam na krześle intensywnie wpatrując się w leżące na podłodze szmatki.
– Nic z tego – powiedziałam – to po prostu nie pasuje…
Powróciłam do przerzucania zawartości półki, gdy nagle za sobą usłyszałam głos:
– Ooo, mamusia na górze!
A po chwili poczułam jak synek wspina się na krzesło, na którym stoję.
– Nie!!! – zaprotestowałam gwałtownie. – Synku, nie wchodź tutaj!!!
Poskładany właśnie stosik materiałów zleciał na ziemię.
– Ojej – powiedział synek – ale tu jest bałagan…
Cóż to było? Generalne porządki? Remanent w pracowni krawieckiej? Ależ skąd – to nic innego jak bardzo twórcze zajęcie – projektowanie nowego patchworku.
Zaczęło się od tego, że postanowiłyśmy z Anią Sławińską założyć fanpage Patchworku Mazowieckiego. Fanpage szybko zyskiwał nowe polubienia (w końcu informację o nim wysłałyśmy do wszystkich patchworkowych koleżanek) aż tu nagle – wiadomość z zaproszeniem na targi wnętrz Home Decor do Poznania. Zaczęłyśmy się wspólnie zastanawiać co będziemy wystawiać. W końcu stanęło na tym, że każdy, kto chce coś wystawić szyje patchwork o wymiarach osiemdziesiąt na osiemdziesiąt centymetrów.
Osiemdziesiąt centymetrów to nie jest strasznie dużo – pomyślałam. – Powinnam dać radę to przepikować… Może by spróbować? Doktorat obroniony, prezenty świąteczne – uszyte i wręczone, można zacząć jakiś nowy projekt… Na szycie jest jakieś półtora miesiąca – nawet ja powinnam zdążyć…
I w ten sposób znalazłam się na tym krześle pośród stosu materiałów.
Kiedy bowiem projektuję patchwork zazwyczaj wybieram jedną z dwóch metod. Pierwsza polega na tym, że przeglądam Pinterest albo jakąś inną stronę w poszukiwaniu natchnienia i inspiracji, a potem – kiedy już pojawi się pomysł – szukam potrzebnych materiałów. W zdecydowanej większości przypadków okazuje się, że wprawdzie moje zapasy są duże, ale tego, czego mi potrzeba – akurat nie mam. Kończy się więc to zakupami w którymś ze sklepów z materiałami do patchworków.
Druga metoda polega na działaniu na odwrót – zaczynam od przeglądu zasobów i czekam na pomysł. Ta metoda niesie ze sobą szansę na zmniejszenie zapasów materiałów, więc jeśli tylko nie mam jakichś bardzo konkretnych wytycznych dotyczących danego patchworku, staram się od niej zaczynać.
Tym razem bardzo mnie kusiło, żeby zrobić patchwork z pięknego zestawu materiałów, który znalazłam w jednym ze sklepów, ale oparłam się pokusie i zaczęłam szukać innego pomysłu. Właśnie na półce z materiałami.
Przeglądanie zapasów materiałów jest zawsze dużą przyjemnością – o niektórych zdążyłam już zapomnieć i odkrywam je na nowo. Tak było i tym razem – natrafiłam na niebieski zestaw, który kiedyś kupiłam. Niebieski… Jak morze… – pomyślałam sobie i stanęła mi przed oczami wizja patchworku składającego się częściowo z tradycyjnych bloków, a częściowo z paneli przedstawiających jakieś morskie motywy – żaglowce, latarnię morską i te sprawy. Nawet miałam materiał, z którego można by było powycinać takie panele, ale niestety – nie pasował do wybranego zestawu szmatek.
Krótka rundka po sklepach internetowych również nie przyniosła rozwiązania. Paneli z takim motywem nie było, zresztą – nawet jeśli by były, to i tak nie wiadomo, czy pasowałyby do moich materiałów. Niebieski niebieskiemu nierówny…
Nie należy się poddawać – pomyślałam – jak nie ma, to sobie sama wyhaftuję to, czego mi trzeba…
Znalazłam więc białą kanwę, dobrałam do niebieskiego zestawu kilka innych, kontrastowych szmatek i można się było zabrać za ustalanie szczegółów.
Zaczęłam od roboczej nazwy „Sea Tales”. Dlaczego po angielsku? Nie, to wcale nie dlatego, ze mam zamiar swoim patchworkiem podbijać międzynarodowe wystawy. Przyczyna angielskiej nazwy jest dużo bardziej prozaiczna – kiedyś padł mi komputer. Udało mi się dostać do zawartości dysku przez wiersz poleceń. Za pomocą odpowiednich komend kopiowałam wszystkie pliki. Okazało się wtedy, że polskie litery w nazwach plików bardzo utrudniają całe przedsięwzięcie. Od tej pory nigdy ich nie stosuję, a ponieważ nie znoszę polskich nazw bez polskich liter – większość plikoœ i folderów nazywam po angielsku.
Robocza nazwa patchworku jest również nazwą folderu, do którego wrzucam wszystkie związane z nim pliki – stąd zamiast „Morskich opowieści” jest „Sea Tales”
Potem narysowałam schemat całego patchworku. Ustaliłam, że ma być otoczony ramką o szerokości 10 cm. Ramka jest ważna, bo pikowanie może nieco zmienić rozmiar. Jeśli zrobię odrobinę szerszą ramkę, to po pikowaniu będę mogła patchwork przyciąć do właściwych rozmiarów. To wprawdzie nie konkurs, gdzie rozmiar musi się zgadzać, co do milimetra, ale też nie do końca wiem o ile może zmienić się rozmiar w przypadku takiego – całkiem sporego jak na moje doświadczenie patchworku.
Pozostały obszar podzieliłam na bloki i ustaliłam, które bloki będą patchworkowe, a które haftowane. Ponumerowałam je i tam, gdzie już miałam jakiś pomysł – zapisałam go.
Dopisałam też czynności, które trzeba będzie zrobić po uszyciu wszystkich bloków i zszyciu ich w całość – czyli doszycie ramki, przepikowanie całości (dużo pracy), doszycie lamówki oraz tunelu z tyłu na listewkę do zawieszenia (nie zapominajmy, że tę listwę do zawieszenia trzeba jeszcze będzie kupić, ale do tego zatrudnię męża) – w ten sposób mam cały czas przed oczami wizję całości i nie wpadnę na pomysł, że przecież do wykończenia topu – czyli wierzchu patchworku wystarczy mi tydzień.
Czy takie planowanie nie niszczy frajdy z szycia? Czy nie lepiej byłoby szyć bardziej spontanicznie – jak przyjdzie wena?
Można oczywiście i w taki sposób pracować i czasami tak właśnie szyję. Choć nie do końca – siedzenie przy maszynie w stosie materiałów zazwyczaj nie kończy się dobrze. Wolę sobie najpierw ustalić co i z czego szyję, oszacować, czy wystarczy materiału i potem szyć. Tym bardziej, że często moje szycie rozbite jest na wiele, wiele dni podczas których mam niewiele czasu na szycie. Plan pomaga wykorzystać nawet kwadrans (zwłaszcza, jeśli mąż już się pogodził z tym, że na stole w kuchni cały czas stoją maszyny do szycia).
Sprawne działanie jest tym bardziej istotne, gdy patchwork trzeba uszyć na konkretny termin. Półtora miesiąca to niby sporo, ale jeśli odejmę czas na pracę (chyba nie przeszłoby odwołanie zajęć z powodu konieczności pikowania), szeroko rozumiane zajmowanie się domem („mamusiu, chcę mniam mniam…”) i inne takie okazuje się, że wcale nie jest go tak dużo.
Dobry plan pozwala podzielić tę pracę na kolejne tygodnie, a także monitorować, czy szyję w dobrym tempie, czy może powinnam trochę przyspieszyć albo pewne elementy uprościć.
Tak więc – plan jest, materiały są, deadline też. Trzymajcie kciuki, żebym zdążyła na czas.
Ciekawy projekt. Życzę powodzenia!
🙂
Świetnie będzie zobaczyć twoje Opowieści na wystawie w Poznaniu!
Trzymam kciuki
Też w przypadku szycia na termin robię sobie listę i etapy szycia (nie zawsze uda się dotrzymać harmonogramu, ale można mieć jakąś kontrolę nad szyciem)
Pozdrawiam
Kamila z Patchworku Wielkopolskiego
Mam nadzieję, że się uda – na razie haftuję te żaglowce jak szalona, żeby można było uszyć top. Jednak szycie jest szybsze niż hafty 😉 Harmonogram zazwyczaj musi być elastyczny, ale kontrolę nad tym wszystkim trzeba mieć – zwłaszcza jak termin goni.
Plan to podstawa przy szyciu na hejnał! Swego czasu, pikując biało-czerwoną wiedziałam nawet ile muszę bloków co noc wypikować aby zdążyć. I dzięki temu właśnie (zaplanowaniu) wiedziałam czy jestem ahead czy behind the schedule 🙂
Zdążyłam oczywiście 😀
Trzymam kciuki za ciekawy projekt i …. dotrzymanie harmonogramu 🙂
Ja z pikowaniem największy horror miałam pikując bieżnik dla teściów – na małym kawałku połamałam cztery igły, porwałam mnóstwo nici i w ogóle byłam bliska wizyty u psychiatry – a tu do świąt zaledwie dwa dni. W końcu wzięłam igłę do dżinsu, odkryłam, że najlepiej pikuje mi się gdy jestem wypoczęta i pikowałam na zasadzie – kwadrans pikowania, odpoczynek, kwadrans pikowania, odpoczynek i tak w kółko. Dlatego teraz na pikowanie chcę mieć przynajmniej dwa tygodnie (to i tak będzie niewiele) i też sobie wyliczę ile bloków trzeba będzie wypikować.