Dawno, dawno temu… prowadziłam bloga. I nie, wcale o nim nie zapomniałam (zwłaszcza, że od czasu do czasu dostaję maila przypominającego mi że trzeba opłacić domenę i hosting), tylko…
No właśnie. To chyba jest całkiem niezły temat na pierwszy wpis po tak długiej przerwie. Dlaczego przez tyle czasu nie pojawiało się nic nowego?
Od razu uprzedzę – nie, nie działo się nic szczególnie spektakularnego. Nie wyjechałam w podróż dookoła świata, nie zmieniłam życia o 180 stopni, nie rozpoczęłam jakiegoś wyjątkowo czasochłonnego projektu – nic z tych rzeczy. Po prostu potwierdziła się stara matematyczna zasada, że suma bardzo wielu bardzo małych rzeczy może dać coś bardzo dużego.
Innymi słowy – jak ma się na głowie dużo różnych rodzinno-pracowych spraw, wiecznie się nie dosypia, na odpoczynek nie ma zbyt wiele czasu, a bardzo-energiczna-córka nie chce się z matką podzielić nadmiarem energii, to nic dziwnego, że się po pewnym czasie jest się tak zmęczonym, że się nie ma na nic ochoty.
Ani na szycie, ani na pisanie, ani na nic innego, co wymaga choć odrobiny wysiłku twórczego.
Zaczęło się całkiem niewinnie – ot kolejny wieczór spędzam na oglądaniu filmików na Youtube (także o szyciu) albo na słuchaniu muzyki, a z twórczej aktywności wybieram kolorowanie (bo tu trzeba wyjąć tylko kredki i książkę i łatwo to potem wszystko schować). Po jakimś czasie jednak zauważyłam, że maszyna pokryła się warstwą kurzu, a stosik rozpoczętych projektów, zamiast ekscytacji budzi niechęć.
Ale naprawdę przeraziłam się wtedy, gdy przypomniałam sobie ile radości i satysfakcji dawało mi szycie, gdy synek był jeszcze malutki. Jak bardzo starałam się, by każdego dnia wygospodarować choć piętnaście minut na szycie i to mimo tego, że bywałam bardzo zmęczona i przytłoczona początkami macierzyńskiej przygody. I jak dużo energii dawało mi takie piętnastominutowe szycie…
A teraz..?
Teraz – mówiąc oględnie – było zupełnie inaczej. I wcale, ale to wcale mi się to nie podobało.
Coś trzeba zrobić – pomyślałam.
Zaczęłam od tego, co działa zawsze – od posprzątania biurka. Pochowałam wszystkie rozpoczęte projekty, wszystkie papiery, wszystkie notatniki – wszystko to, co budziło wyrzuty sumienia z powodu rozgrzebanych a nie kończonych spraw. Poupychałam po rozmaitych zakamarkach kawałki materiału, włóczki i inne takie, stwierdzając, że wyjmę je wtedy, gdy przyjdzie na to czas. Potem siadłam przy tym pustym biurku i zaczęłam się zastanawiać, na co właściwie w tym momencie mam ochotę.
I tu zaskoczyłam samą siebie, bo niespodziewanie pomyślałam, że w zasadzie to mam ochotę sobie popracować.
– OK – stwierdziłam – W takim razie trzeba się wziąć za pracę…
Zrobiłam sobie herbatę w ulubionym kubku, wyciągnęłam papier, różne ulubione pisadła, puściłam jakąś cichutką muzykę i okazało się, że praca w takich warunkach jest naprawdę przyjemnym zajęciem.
Przez kilka następnych dni kontynuowałam te działania – czyli wieczorami robiłam tylko to, na co naprawdę miałam ochotę, ale za to w takich właśnie przyjemnych (także pod względem estetycznym) warunkach. Po tych paru dniach poczułam się nieco lepiej i z nieco większą chęcią pomyślałam o szyciu.
Tu też zaczęłam powoli. Nie rzucałam się od razu na cały projekt, nie zabierałam się do pracy tak, jakbym miała w ciągu następnej godziny uszyć nie wiadomo ile rzeczy. Po prostu ustalałam, że dziś zrobię ten element i nic więcej. Chyba oczywiście, że będę miała ochotę na ciąg dalszy.
Stopniowo zaczęła mi wracać wena do pracy twórczej, stopniowo mijała ta niechęć do czegokolwiek. Stopniowo nawet zaczęłam myśleć o powrocie do blogowania (stopniowo – bo od pierwszych myśli do tego wpisu upłynęło trochę czasu)
Niemniej jednak wnioski, jakie z tej całej sytuacji wyciągnęłam są następujące:
Po pierwsze twórcze działania są mi potrzebne do życia – może nie jak powietrze – bo brak powietrza z reguły zauważa się szybciej, ale zdecydowanie nie można ich pomijać.
Po drugie – im bardziej jestem zmęczona i przytoczona codziennością – tym bardziej powinnam znaleźć w ciągu dnia choć kilka minut na taki twórczy relaks.
Po trzecie – czasami trzeba czynnie poczekać. Dać sobie czas, ale jednocześnie nie odpuszczać tak zupełnie. Odpuszczenie zupełne kończy się tak, jak się kończy. Zmuszenie się do jakiejś małej, ale przyjemnej czynności – jakkolwiek dziwnie brzmi (zmuszanie się do przyjemności???) – działa.
No i – najważniejsze – jeśli kiedykolwiek odechce mi się tworzenia, to znaczy, że jest źle i trzeba działać natychmiast.