Ostatni wpis o szyciu i życiu pojawił się… dawno. Powiedzmy sobie szczerze – zupełnie o tej serii zapomniałam. Blog przeszedł w międzyczasie poważną reorganizację – przeniosłam się na własną domenę (możecie wierzyć, lub nie – ale na własnej domenie pisze się zupełnie inaczej niż na bloggerze), intensywnie myślałam na celem i sensem tego pisania i parę rzeczy – jak widać – umknęło.
Wychodzę jednak z założenia, że jest wiele zapomnianych spraw, do których można po prostu wrócić. Dlatego też bez zbędnych fanfar powracam do serii „o szyciu życiu”.

Co szyję?
Torby i ubrania.
Ubrania na razie dla synka, ale ponieważ po kilku próbach udało mi się uszyć coś sensownego (ubranie jest w dobrym rozmiarze, dekolt nie odstaje a głowa swobodnie przechodzi przez otwór) poczułam w sobie chęć zmierzenia się z nowymi wyzwaniami. Dodatkowo moją motywację podniosło to, że zakupiłam sobie ostatnio kilka bluzek (tak, dobrze widzicie – udało mi się kupić ubranie dla siebie, muszę jednak uzupełnić garderobę o kilka spódnic, bo na razie nowe bluzki są mało kompatybilne z tym, co mam w szafie) i niektóre składają się tylko z dwóch kawałków materiału. Żadnych wszywanych rękawów, żadnych zaszewek, nic z tych rzeczy. Co więcej – to nawet nieźle leży. Jeśli tylko uda mi się znaleźć/skonstruować szablon takiej bluzki – uszycie kolejnego egzemplarza wydaje się leżeć w zasięgu moich możliwości. Na razie jednak tworzę kolejny egzemplarz koszulki bez rękawów dla synka – tym razem w samoloty, a w planach mam testowanie wykroju na szorty. Ale to ostatnie chyba już po wakacjach.
A torby? Torby z morskiej kolekcji powstają na wyjazd nad morze. Kolekcja na razie składa się z dwóch toreb typu tote i workoplecaka dla synka. Miała być też torebka dla mnie, ale niestety mimo dokładnych wyliczeń okazało się, że kawałki jakby nie do końca pasują. Miałam kombinować, ale pomyślałam sobie, że przeżyję nad morzem bez tej torebki (choć miały być foty na instagram – plaża i ja z własnoręcznie uszytą torebką), a za to potem spokojnie zszyję to, co mam, a potem spruję i wytnę te elementy jeszcze raz – już z poprawkami.

Co gotuję?
Kolacje.
Wspólne.
Wspólne w tym sensie, że jemy je całą rodziną, co stanowi pewną nowość. Jesteśmy z mężem dość niekompatybilni jeśli chodzi o godziny posiłków – mąż generalnie je wszystko zdecydowanie wcześniej niż ja. Wynika to z tego, że mąż wstaje dużo wcześniej niż ja i dużo wcześniej się kładzie. Do tego dochodzi jeszcze synek, który ma swój plan dnia. Ponieważ jednak ten ostatni plan co i rusz się zmienia i od jakiegoś czasu kolacja synka wypada później, okazało się, że jest to również dobra pora dla nas obojga.
Wspólne kolacje mają wiele zalet. Po pierwsze można przygotować coś fajnego, co niekoniecznie będzie tak samo dobrze smakować po dwóch godzinach. Ostatnio robiła zapiekane grzanki, sałatkę z arbuza i fety (idealne danie na upały – w dodatku niesamowicie pyszne), regularnie robię też koktajl – najpierw z truskawek, teraz z wiśni.
Po drugie – możemy wreszcie spędzić razem trochę czasu. Kiedy jedno z nas chodzi do pracy rano (mąż), a drugie wieczorami i w weekendy (ja), jedno z nas chodzi wcześnie spać (mąż) a drugie czasami dopiero wieczorem ma czas na pracę (ja) to tego wspólnego czasu jest naprawdę niewiele (a straszyli mnie, że jak wyjdę za mąż, to będziemy spędzać tyle czasu razem, że aż się sobą znudzimy)
Po trzecie – przygotować jedną kolację dla trzech osób jest zdecydowanie łatwiej niż dla każdego oddzielnie.

Czym żyję?
Wakacjami.
Wakacyjne wyjazdy – nawet tylko na działkę – wymagają sporych przygotowań. Trzeba ustalić co trzeba zabrać, co trzeba kupić i czy synek ma na pewno wystarczającą liczbę ubrań we właściwym rozmiarze (o sobie nie wspominam). Dodatkowo trzeba pozamykać różne sprawy, zaplanować inne i tak dalej.
Żeby w tym wszystkim nie stracić z oczu tego co najważniejsze (ODPOCZYNEK!!!) staram się wchodzić w wakacyjny tryb i pozwalać sobie na zdecydowanie więcej rozrywek. Obawiam się jednak, że póki jestem w domu, na niewiele się to zda i dlatego z utęsknieniem czekam na wyjazdy. Wprawdzie najpierw trzeba się spakować, czego serdecznie nie znoszę, ale potem jest szansa na to, by wreszcie można było planować podbój wszechświata.
Bo udany wakacyjny wyjazd to dla mnie taki, podczas którego przestaje się myśleć o tym, co teraz trzeba zrobić, a zaczyna się mieć mniej lub bardziej szalone pomysły – to właśnie jest dla mnie oznaką tego, że zaczynam odpoczywać.