Wakacje budzą we mnie zawsze nieco mieszane uczucia. I nie, wcale nie dlatego, że jak się jest dorosłym, to się ma urlop a nie wakacje – przy odpowiednim pokierowaniu swoją „ścieżką kariery” można mieć nadal wakacje i to całkiem długie. Tylko dlatego, że to, co w wakacjach miłe – przerwa od pracy, więcej czasu na inne rzeczy, wyjazdy wiąże się niestety z tym, co nie jest już takie fajne – upały (temperatury powyżej 28 stopni powinny być po prostu zabronione), konieczność pakowania się, a potem rozpakowania, oraz to, że kiedy się gdzieś wyjedzie, to wszystko staje na głowie. Zawsze musimy przemeblować lokum, żeby usunąć z zasięgu małych łapek to, co może się stłuc, zniszczyć lub po prostu jest niebezpieczne, przekonać młodsze dziecko, że mimo innego łóżka, w nocy nadal należy spać, a podczas posiłków nadal należy jeść i tak dalej.
W związku z tym do myśli, że w wakacje nareszcie sobie odpocznę, podchodzę z dużym dystansem. Picie kawy na tarasie na działce i obserwowanie jak dzieci się bawią tylko w teorii wygląda tak spokojnie. W rzeczywistości podczas tej jednej kawy muszę odpowiedzieć na milion pytań a i tak w połowie trzeba się zerwać, bo młodsze dziecko wlazło na coś, z czego trzeba je jak najszybciej zdjąć – zanim samo spadnie.
Niemniej jednak, aby zwiększyć szansę na ten odpoczynek postanowiłam, że będę się starać każdego dnia zadbać o to, żeby się choć trochę poczuć wakacyjnie – nawet jeśli będzie to dzień, który klimatu wakacyjnego za nic nie posiada. W związku z tym, kiedy ostatnio mąż zabrał dzieci na spacer zrobiłam coś absolutnie szalonego i położyłam się z książką na kanapie. Przez chwilę czułam się nieswojo, ale szybko to poczucie minęło.
Udało mi się też trochę poszyć. Najpierw z tak zwanych resztek uszyłam córci ciepłą bluzę. Bluza jest trochę na wyrost, bo najmniejszy rozmiar wykroju był i tak większy od tego, który aktualnie nosi moje dziecię, ale myślę, że na jesień czy zimę będzie jak znalazł. Potem uszyłam sobie dwa t-shirty i przerobiłam wreszcie sukienkę, która czekała na ten moment chyba dwadzieścia lat. Przeróbka była bardzo prosta – obcięłam górę, a na dole zrobiłam tunel na gumkę i mam letnią spódnicę.
Na koniec doszłam do wniosku, że choć żadną miarą nie mogę się jeszcze określić mianem doświadczonej krawcowej, to jednak mogę już się nie martwić o to, że w sklepach nie ma bluzek, które mi się podobają. Mogę sobie uszyć ich tyle ile mi się żywnie podoba. Dzieciom i mężowi zresztą też.
Wróciłam też do haftu. I to z lekkim przytupem. Wyciągnęłam z pudła niedokończone projekty, kupiłam nowe pudełka na muliny, żeby je choć trochę posortować kolorami (dotychczas były w jednym kartonowym pudle), kupiłam nawet tak ogromny zestaw do haftu, że może – może – uda mi się go skończyć przed emeryturą. Ale stwierdziłam, że raz w życiu trzeba wyhaftować coś według wzoru z firmy Heaven and Earth Design.
Skąd ta nagła miłość do haftu? To bardzo dobre zajęcie, gdy chce się posłuchać audiobooka lub obejrzeć film (haft jest cichy w przeciwieństwie do maszyny do szycia) – nie potrafię ani słuchać, ani oglądać nie robiąc jednocześnie czegoś, mniej po nim sprzątania niż po szyciu (choć i tu staram się zapanować nad twórczym chaosem – decydowanie na bieżąco które ścinki idą do pudła ze ścinkami, a które do kosza na śmieci bardzo w tym pomaga) i przez swoją monotonię pomaga się zrelaksować.
W ogóle ostatnio bardzo doceniam relaksujący wpływ różnych tego typu zajęć. Kupiłam więc sobie obraz do malowania po numerach i mozaikę diamentową. Obraz przedstawia jezioro o zachodzie słońca, a mozaika – tatrzański widoczek. Mozaika jest ogromna – na razie wykleiłam jedną czwartą – a to już powierzchnia 30 cm na 50 cm. Miałam spore wątpliwości co do wytrzymałości warstwy klejącej, na którą nakłada się diamenciki, ale przeczytałam, że można zabezpieczyć taki obrazek specjalnym klejem i od razu się w taki klej zaopatrzyłam, żeby na bieżąco nakładać na to, co już wyklejone.
Obraz do malowania z kolei jest mniejszy („tylko” 40 cm na 50 cm), ale malowanie idzie szybciej. Choć są fragmenty z tak drobnymi elementami, że mimo najszczerszych chęci nie udaje się ich pomalować dokładnie. Uznaję jednak, że te niedokładności to właśnie ten artystyczny rys, który nadaję gotowemu obrazkowi. Efekt mi się podoba i tylko nie wiem, gdzie go potem powieszę. Tym bardziej, że mam wielką ochotę na następne.
Zaczęłam też pisać serię postów pod wspólnym tytułem „Jerseyowa odyseja” – będą opisywać moją walkę z ogromnymi zapasami materiałów. Walka nie jest łatwa, bo materiały mają ogromną przewagę liczebną, ale nie poddaję się. I kiedy składam pranie, coraz częściej natrafiam na uszyte przeze mnie rzeczy. Jeśli dobrze pójdzie, pierwszy post z tej serii pojawi się za tydzień.
Wakacje budzą we mnie nieco mieszane uczucia, ale jest to bardzo dobry czas by ćwiczyć się w czerpaniu radości z drobiazgów. Mam bowiem takie wrażenie, że od tej umiejętności bardzo zależy to, czy czujemy się szczęśliwi, czy nie. Czasami takim drobiazgiem będzie szycie, czasami ta przysłowiowa kawa na tarasie, a czasami turlanie się z dziećmi po podłodze. Trzeba te drobiazg dostrzegać i je przeżywać, a jeśli ich nie ma, bądź jest za mało – to trzeba je tworzyć. I pamiętać o tym, że suma wielu małych drobiazgów może dać coś bardzo dużego.