– Nieeeee!!!! – zawołałam. – Synku, nie ruszaj tego!!! Mama musi zrobić zdjęcie!!!
Robienie zdjęć jest trudne. Wprawdzie teoretycznie wystarczy tylko wycelować telefon w odpowiednią stronę i nacisnąć przycisk na ekranie, ale należy jeszcze uwzględnić błyskawicznie raczkującego młodego człowieka, który najwyraźniej uznał, że uszyty przeze mnie patchwork to jego nowa zabawka. Zrobienie w takich warunkach przyzwoitego zdjęcia graniczy z cudem.
Nie mogłam jednak czekać na lepszą okazję do zdjęcia, bo następnego dnia jechaliśmy na ślub znajomych, gdzie patchwork miał być uroczyście wręczony w ramach ślubnego prezentu.
Nie trzeba mnie długo namawiać do szycia patchworków, więc kiedy tylko usłyszeliśmy radosną wieść natychmiast zaczęłam myśleć co i z czego uszyć. Rozmiar i poziom skomplikowania był sprawą dość kluczową – nie miałam za dużo czasu, bo trzeba było zdążyć przed wyjazdem na wakacje (w końcu nie brałam ze sobą maszyny do szycia) więc ustaliłam, że uszyję coś, co może być dekoracją stołu czy też stolika kawowego, a na wzór wybrałam znikającą dziewięciołatkę.
Zawsze powtarzam, że szycie patchworków polega na tym, że się tnie materiały na kawałki, a następnie zszywa. Znikająca dziewięciołatka jest czymś na kształt patchworku drugiego rzędu – trzeba pociąć materiały na kwadraty, następnie zszyć je w bloki trzy na trzy, następnie znowu rozciąć (każdy blok na cztery kwadraty) i znowu zszyć.
Można oczywiście od razu wyciąć potrzebne elementy i zszyć, ale robiąc to w dwóch etapach jest zdecydowanie szybciej.
Top – czyli tę wierzchnią, patchworkową warstwę uszyłam więc błyskawicznie. Nawet biorąc pod uwagę tego młodego człowieka wspomnianego na początku. Później przyszedł czas na zrobienie kanapki – czyli złożenie trzech warstw – topu, wypełnienia i spodu. Zawsze mam problem z tkaniną na spód – tych ładnych, patchworkowych szkoda mi na coś, czego i tak nie będzie się specjalnie oglądać (w końcu to dekoracja stołu – będzie na tym stole leżeć…), ale trzeba dać coś, co będzie estetyczne.
Rzut oka na moją kolekcję materiałów przyniósł rozwiązanie. Kiedyś kupiłam kilka kawałków tkanin z przeznaczeniem na torby, jednak okazało się, że zupełnie nie odpowiadają mi kolorystycznie. To znaczy nie było w nich nic złego – niektóre były beżowe inne w kolorze brudnego różu, ale jakoś nie miałam dobrej wizji torby z któregokolwiek z nich. Znakomicie nadają się jednak na spody patchworków. Ucieszona, że rozwiązałam za jednym zamachem dwa problemy – co dać na spód patchworku oraz co zrobić z tymi materiałami, zrobiłam kanapkę i zabrałam się za pikowanie.
Sama nie wiem, co lubię bardziej – szycie topu, czy pikowanie (a jak czytam o tym, że niektórzy oddają swoje patchworki do wypikowania to łapię się za głowę – pozbawiać się takiej przyjemnosci???).
Szycie topu wymaga precyzji i skupienia. Pikowanie – na swój sposób odwrotnie – pewnej nonszalancji i wyluzowania. Kanapka musi się płynnie przesuwać pod stopką, żeby łuki były ładne. Ja jeszcze tego etapu nie osiągnęłam – muszę sobie przypominać, że jednak trzeba oddychać, ale coraz częściej udaje mi się złapać rytm, a pikowanie nićmi w kolorze zbliżonym do tkaniny powoduje, ze błędy i nierówności są mniej widoczne.
Przepikowałam całość, doszyłam lamówkę i oczywiście zapomniałam o tym, że trzeba zrobić zdjęcie. Dlatego też zamiast porządnego zdjęcia zrobionego przez męża z użyciem profesjonalnego sprzętu – jest zdjęcie zrobione telefonem, w wielkim pośpiechu, z nieplanowanymi elementami dodatkowymi i – aż wstyd – nieco nieostre.
Za to daje ono pewne pojęcie o atmosferze panującej podczas fotografowania…