Wybraliśmy się ostatnio z mężem na kilkudniowy urlop. Ponieważ był to pierwszy wyjazd na który jechaliśmy z naszym synkiem, szykowałam się na ten „urlop” jak na wojnę. Rzeczywistość jednak… nieco przerosła moje oczekiwania.
Doszłam do wniosku, że przy wyjazdach z dzieckiem mogą się schować sporty ekstremalne takie jak wspinaczka, łażenie po jaskiniach czy nurkowanie.
Po wyjeździe przyszedł czas na wnioski – wszak istnieje spora szansa, że ten wyjazd jednak nie był ostatni i warto zapisać sobie co się sprawdziło a co nie.
Zatem…
1. Czy w ogóle trzeba gdzieś jechać?
Wiem. Są rodziny, które z malutkimi dziećmi lecą za ocean, zwiedzają pół Polski, mieszkają pod namiotem, pływają i tak dalej. Nie mam pojęcia jak oni to robią – być może mają inne dzieci, być może mają więcej sił, być może mają jakieś tajemnicze sposoby – w każdym razie dla naszego synka ten wyjazd był bardzo stresujący. Owszem – część rzeczy mu się podobała, był zaciekawiony, ale sama podróż, zmiana miejsca spowodowała u niego takie zdezorientowanie, że nawet rodzina oglądając zdjęcia stwierdziła, że nie był taki jak zawsze. Być może zatem z małym dzieckiem można podróżować w różne miejsca, ale ja niespecjalnie widzę w tym sens. Przynajmniej na razie.
2. To już nie te czasy, żeby nocować gdzieś pod stołem w schronisku…
Nie jest mi obojętne gdzie śpię, co jem i w jakich warunkach się myję. Jestem nawet skłonna więcej zapłacić, żeby miejsce, w którym przebywam było bardziej komfortowe. Wychodzę bowiem z założenia, że urlop ma być przyjemny, a nie zamieniać się w nieplanowaną szkołę przetrwania. Okazuje się, że w podróży z dzieckiem wymagania bardzo wzrosły. Synek nie jest dzieckiem, które chętnie spędza czas w łóżeczku. Trochę się mozna tam pobawić, ale zasadnicze miejsce do zabawy jest na podłodze. W związku z tym pokój, w którym mamy nocować powinien być duży. Tak duży, by można tam było wstawić łóżeczko i żeby jeszcze była przestrzeń do zabawy. W dodatku nie powinno tam być chybotliwych mebli, łatwo dostępnych gniazdek elektrycznych, za to powinny być przestronne szafy – żebyśmy mogli schować w nich nasze bagaże bez obawy, że podczas chwili nieuwagi synek dobierze się do czegoś, do czego dobrać się nie powinien,
3. Bagażniki dachowe to świetny wynalazek
Nie umiem zabierać małego bagażu. Zawsze mam mnóstwo rzeczy, które wprawdzie często się nie przydają, ale gdyby nagle się okazało, że jednak są potrzebne, zdecydowanie lepiej jest je mieć niż nie mieć. Jak się łatwo domyślić – kiedy pakowałam się na TEN wyjazd, liczba tych rzeczy wzrosła w sposób znaczący. Na tyle znaczący, że istniała obawa, że jak już spakujemy synka, to nasze rzeczy już się nie zmieszczą. I wtedy odkryliśmy, że istnieje takie coś, jak wypożyczalnia bagażników dachowych. Koszt nie jest wcale taki duży, a możliwość bezproblemowego zapakowania łóżeczka turystycznego i wózka – bezcenna.
4. Reisefieber wysysa się z mlekiem matki. Nawet jeśli już się jest dawno odstawionym od piersi.
Zawsze strasznie mnie denerwują rady żeby się nie stresować, bo to nie jest żadna rada – radą byłoby dopiero powiedzenie jak to zrobić. Nie znalazłam jednak na razie żadnej skutecznej metody na walkę ze stresem, ale po tym, kiedy wieczorem przed podróżą musiałam co pół godziny pocieszać i tulić, doszłam do wniosku, że gra jest warta świeczki i trzeba jednak coś wymyślić.
5. Czas dojazdu wyliczony przez google maps należy pomnożyć przez dwa. Co najmniej.
„Najlepiej jak wyjedziecie tak, żeby trafić na jego drzemkę” – usłyszeliśmy przed wyjazdem. Teoretycznie to super sprawa – dziecko śpi, samochód jedzie, dziecko się budzi, jest zadowolone, dostaje jeść i jest super.
Jak było?
Synek zasnął. Po pół godzinie się zbudził w totalnej rozpaczy. Nie pomagało ani picie (odkręcał głowę ze złością), ani smoczek (wyjmował go sobie z buzi i płakał dalej), ani zabawka… Trochę pomagało głośne śpiewanie, trochę pomagały filmy na telefonie. Podczas postoju odzyskiwał humor, ruszaliśmy dalej i cała zabawa ze spaniem i budzeniem sie zaczynała się od nowa.
6. Co należy mieć na karcie pamięci telefonu? Bajki i piosenki!
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że im taki brzdąc ma mniejszy kontakt z telefonem czy tabletem – tym lepiej. Dlatego filmy i piosenki z telefonu zachowuję sobie na szczególne okazje – kiedy już nic innego nie działa, a trzeba go czymś zająć. Podróż była takim właśnie czasem. Niestety nie przewidziałam jedego – nie wszędzie jest internet (jak znowu zadzwoni do mnie jakiś przedstawiciel sieci komórkowej i zacznie mówić o jakiejś super ofercie, to słowo daję – poruszę temat zasięgu). Kiedy próbowałam puścić odcinek „Było sobie życie” na ekranie niestety widziałam tylko kręcące się kółko ładowania…
– Zobacz synku jaki ciekawy film – spróbowałam desperacko – Kółko się kręci…
Na szczęście jak się ma dziesięć miesięcy, to kręcące się kółko też jest interesujące i potrafi na chwilę oderwać od ponurej rzeczywstości.
7. Książki? A po co?
Zawsze na wyjazd biorę sobie coś do czytania, jakąś włóczkę czy inną robótkę. Mogłam to sobie jednak spokojnie darować. Kiedy dziecko idzie spać tak, jak nasze – czyli między siódmą a ósmą i mieszka się z nim w jednym pokoju i nie ma się lampek nocnych – to od zachodu słońca można robić tylko to, co da się zrobić po ciemku. Czytanie odpada. Ale mam już pomysł jak ten problem rozwiązać – na następny wyjazd zabiorę czołówkę.
8. Termos przyjacielem rodzica.
Zabrałam dwa – jeden na jedzenie, drugi na wodę. Ciepły obiadek w termosie powoduje, że można nakarmić małego głodomorka w pięknych okolicznościach przyrody, a niekoniecznie szukać miejsca, w którym pogrzeją jedzenie. W dodatku do pustego termosu można wrzucić mokre chusteczki zużyte do mycia buzi, rąk i wszystkiego wokół (bo synek zrobił A-psik! z buzią pełną marchewki) i nie martwić się, że reszta zawartości torby się ubrudzi.
Termos na wodę z kolei sprawdzał się w nocy, kiedy trzeba było szybko przygotować mleko. Wprawdzie woda w czajniku elektrycznym gotuje się szybko, ale jednak czasem te dwie minuty to cała wieczność.
9. Po wyjeździe należy zarezerwować sobie czas na odpoczynek.
Wróciliśmy naprawdę zmęczeni. Owszem – dołożyło się do tego zatrucie pokarmowe, które na jeden dzień ścięło mnie z nóg, oraz pewne różnice pomiędzy ofertą a stanem faktycznym, ale nawet jeśli to pominiemy – niewiele jest słów, które do naszego wyjazdu pasowały mniej niż „odpoczynek”.
Leżałam dzisiaj na kanapie i obserwowałam bawiącego się synka. Co jakiś czas podchodził do kanapy i szarpał mnie za spódnicę albo usiłował ugryźć w rękę w ramach okazywania czułości i szeroko się uśmiechał.
– Co za rozkoszna nuda – pomyślałam. – Chyba sobie zrobię kawę i jeszcze tu posiedzę… Pranie i rozpakowywanie poczeka…