Czasami kiedy budzę się rano myślę sobie o dawnych czasach.
O dawnych – to znaczy o takich, kiedy budząc się rano mogłam sobie zaplanować co dzisiaj zrobię i wiedziałam, że o ile nie dopadnie mnie leń albo nie zdarzy się nic naprawdę nadzwyczajnego – będę w stanie to zrobić.
O takich, kiedy wchodziłam do tego sklepu, do którego chciałam, nie martwiąc się o to, czy przejścia pomiędzy półkami są wystarczająco szerokie i czy przy wejściu nie ma zbyt wysokich schodków.
O takich, kiedy wyjście z domu po proszek do pieczenia zajmowało łącznie kwadrans i nie wiązało się z półgodzinnymi przygotowaniami.
O takich, kiedy nie żyłam w trybie nieustającego nasłuchiwania i podskakiwania nerwowo przy każdym dźwięku o określonej częstotliwości po to by się w połowie przypadków przekonać, że to jednak zaszczekał pies za oknem.
O takich, kiedy – gdy byłam zmęczona – mogłam się po prostu położyć i odpocząć.
I tak sobie myślę, a potem wstaję i podchodzę do łóżeczka. A tam – eksplozja radości na mój widok.
Ufff – myślę sobie wtedy. – Dobrze, że te dawne czasy to już przeszłość