Są dwa dni w roku, które w sposób szczególny skłaniają ludzi do prób zmiany swojego życia. Jeden z nich to pierwszy stycznia, początek roku kalendarzowego. Podobno wtedy wzrasta tłok na siłowniach i w klubach fitness – co jest znakiem, że ludzie za noworoczne postanowienie wzięli sobie zadbanie o formę. Drugi taki dzień to pierwszy września. To też początek roku – ale szkolnego. Wtedy wzrasta tłok w autobusach. Mimo że szkołę kończyłam już wiele lat temu, to przez wybór pracy i inne okoliczności ten drugi początek roku jest dla mnie zdecydowanie bardziej odczuwalny.
Zawsze zdumiewało mnie szaleństwo noworocznych postanowień. Od kiedy prowadzę bloga, a co za tym idzie także więcej blogów odwiedzam, zauważyłam, że w okolicach pierwszego stycznia następował jakiś wysyp postów podsumowujących rok, opisujących plany na nowy rok, dających wskazówki jak podejmować sensowne postanowienia i jak w nich wytrwać i tak dalej.
Czemu się wszyscy tak ekscytują tą – bądź, co bądź – umowną datą? – zastanawiałam się intensywnie.
Aż tu pewnego sierpniowego dnia mnie olśniło. Pierwszy stycznia nie rusza mnie zupełnie, bo dla mnie rzeczywiście jest to całkowicie umowna data – wypada przeważnie w środku wszystkiego, czym się zajmuję. Mój rytm pracy związany jest z rokiem szkolnym, czy akademickim i dlatego styczeń wcale na mnie nie działa. Za to wrzesień…
Początek września pełni u mnie rolę podobną do tej, jaką pełni początek stycznia dla wielu ludzi. Wracam z wakacji, mam pełno nowych pomysłów i planów, pełno zapału do poprawienia tego, co przed wakacjami dało mi w kość i pełna nadziei, że uda się to wszystko sensownie poukładać.
Kiedyś zapisywałam sobie postanowienia na nowy rok szkolny i nawet nie tak dawno wpadła mi w ręce jedna z takich list. Był na niej napisany rok, który potem został skreślony i dopisany następny – znak, że lista postanowień nie straciła swojej aktualności rok później. Czyli, innymi słowy, żadnego z postanowień nie udało mi się zrealizować.
Potem na długi czas porzuciłam to wypisywanie postanowień dochodząc, do słusznego wniosku, że to nie ma większego sensu. Bo istotnie takie wypisywanie w oderwaniu od czegokolwiek, bez głębszego zastanowienia się, czy rzeczywiście jest mi to do szczęścia potrzebne – nie daje zbyt wiele (jeśli w ogóle).
Do tego doszło jeszcze przekonanie, że długofalowe plany i postanowienia są obarczone zbyt dużym ryzykiem, że sytuacja życiowa zmieni się w sposób znaczący i pracowicie stworzony plan będzie się nadawał wyłącznie do kosza.
I z jednej strony – to prawda. Życie bywa nieprzewidywalne, z drugiej – jakoś w pracy, planując zajęcia na cały semestr nie zastanawiam się, co będzie, jeśli wydarzy się coś nieprzewidzianego. Wydarzy się, to się wydarzy, wtedy się będę martwić.
Ponieważ ostatnie miesiące jasno dały mi do zrozumienia, że czego nie zaplanuję, tego po prostu nie ma, a na to, co zaplanuję jest przynajmniej szansa, więc postanowiłam nieco ten mój wrześniowy entuzjazm i fantazję ukonkretnić. Są sprawy, które wymagają dużego wysiłku i w związku z tym, żeby w ogóle miały szansę się wydarzyć, trzeba je podzielić na mniejsze zadania. A podzielić je można tylko wtedy, gdy się je spróbuje właśnie zaplanować – nawet jeśli to będzie jeszcze mało konkretne planowanie.
Są też rzeczy, które pozornie nie są wcale tak ważne i dlatego wypadają z planu w pierwszej kolejności, ale na dłuższą metę okazują się jednak bardzo ważne. Nic się nie stanie jeśli przez tydzień nie znajdę ani chwili na szycie, albo na jakąś inną przyjemną czynność. Gdy z tego tygodnia robi się jednak miesiąc – sytuacja zaczyna być mocno niewesoła, a moja frustracja i zmęczenie osiągają gigantyczne rozmiary (ostatnio nawet mąż zaczął mnie odsyłać do maszyny do szycia, żebym chociaż trochę się rozerwała)
Nie mam jednak zbyt wielkiego doświadczenia jeśli chodzi o takie długofalowe planowanie i szczerze mówiąc trochę mnie ono przeraża. Zdecydowanie lepiej się czuję, gdy mam do zaplanowania tydzień, a nie miesiąc, nie wspominając już o roku. Dlatego też postanowiłam zacząć od czegoś prostszego niż planowanie – od wypisania sobie wszystkich tych rzeczy, na które chciałabym znaleźć czas – od wszystkich zadań zawodowych, poprzez te związane z dbaniem o swoje zdrowie, zajmowaniem się domem, pisaniem bloga i szyciem, aż po zupełnie oderwane od czegokolwiek pomysły. Po prostu wszystko, co przyszło mi do głowy.
Do czego taka lista może się przydać?
Po pierwsze do tego, by zobaczyć jak dużo jest na niej rzeczy. Niektórzy mi zarzucają, że mam zdecydowanie więcej pomysłów na to, co chciałabym zrobić, niż czasu. I to prawda. Lista rzeczy, które na przykład chciałabym uszyć jest bardzo długa. Z drugiej strony uważam, że lepiej mieć wiele pomysłów do wyboru niż żadnego.
Długa lista marzeń i pomysłów powoduje jednak, że trzeba wybierać. Wszystkiego nie da się zrobić, więc trzeba będzie coś wybrać, a z czegoś – być może chwilowo – zrezygnować. Dobrze jest unaocznić to sobie takim wypisaniem wszystkiego na kartce. Wtedy jasno widać ile tego tak naprawdę jest i z czego można wybierać. Można też wtedy ocenić, który z pomysłów wydaje się najlepszy, a który nie budzi aż tak wielkich emocji i może sobie spokojnie poczekać na lepsze czasy lub w ogóle wypaść z planu.
Po drugie taka lista pozwoli pamiętać o tym, co wprawdzie nie jest priorytetowe, ale jest ważne. Sprawy codzienne mają to do siebie, że lubią się zachowywać jak gaz – zajmować tyle miejsca, ile jest dostępne. Żeby znaleźć czas na coś innego, trzeba się trochę napracować. Warto więc wiedzieć o co toczy się gra.
Po trzecie – będzie dobrym punktem wyjścia do bardziej długofalowego planowania. Na jej podstawie można wyznaczać zadania na dany miesiąc, czy inny – nieco dłuższy niż tydzień – okres. To pewna nowość w moim planowaniu, ale po wielu planowaniowych przygodach chyba powoli do niej dojrzewam.
Po czwarte – kiedy coś mi znowu przyjdzie do głowy, po prostu wpisuję to na tę listę i już. Pomysł nr 5324 zajmuje swoje miejsce w kolejce i jak będę miała ochotę i możliwości, to się za niego wezmę.
Jak taką listę zrobić?
Sprawa generalnie jest bardzo prosta – bierzemy kartkę papieru i wypisujemy wszystko co przychodzi nam do głowy, bez względu na to, czy są to duże sprawy („nauczyć się szyć ubrania”) czy może zupełnie niewielkie („kupić gofrownicę”), czy ważne („zrobić badania lekarskie”) czy mało istotne („upiec pierniczki na święta”). To nie ma być harmonogram prac, ani lista zadań z podziałem na priorytety – to po prostu lista różnych pomysłów, z których później będzie można wybrać te najważniejsze, ustalić plan działania i tak dalej.
Ponieważ jednak wypisanie wszystkich pomysłów ot tak, bywa nieco deprymujące, tworząc swoją listę rozpatrywałam kilka kategorii.
- Praca – tu znalazły się zadania związane – cóż za niespodzianka – z pracą zawodową. Nie ma ich zbyt wiele, bo poza tymi, które pojawiają się regularnie specjalnie nie szaleję. To chyba jedyna taka kategoria, w której na dzień dobry wykazuję pewien rozsądek.
- Zdrowie – tu wpadły wizyty lekarskie, które muszę w najbliższym czasie zrobić i wszystkie działania, jakie powinnam podjąć w celach zdrowotnych
- Dom – kategoria „dom” ma dwa aspekty. Pierwszy dotyczy mieszkania, w którym mieszkamy – a więc wpadają tu wszystkie takie sprawy jak „przegląd ubranek synka” (to pewnie nie raz, maluch szybko rośnie), porządki i inne takie, ale drugim aspektem jest dom w sensie nieco bardziej metafizycznym. Dom to miejsce, w którym mieszka rodzina – więc wpadają tu również wszelkie pomysły na wspólne, rodzinne aktywności.
- Szycie – zadań w tej grupie wystarczyłoby na cały rok dla prężnie działającej pracowni krawieckiej. Ale zasadniczym i najważniejszym zadaniem jest „znaleźć więcej czasu na szycie” – bo szycie pozwala mi wrócić do równowagi życiowej.
- Blog – tu też mam dość ambitne plany, które głównie dotyczą częstotliwości działań. Zdając sobie jednak sprawę z tego, ze blogowanie – nawet na pół-poważnie to masa pracy, traktuję te plany jako cel, do którego będę powoli dążyć, a nie coś, co koniecznie musi być zrobione.
- Kuchnia – jedzenie i wszystko, co z nim związane stanowi bardzo ważny element życia i dlatego zasługuje na oddzielną kategorię.
- Inne – tu wpadają wszystkie pomysły, które nie mieszczą się w żadnej z powyższych kategorii.
Lista jest i co dalej..?
Na efekty stworzenia takiej listy, jak się okazało, nie trzeba było długo czekać. Po pierwsze – kupiliśmy gofrownicę. Po drugie – jest mi o wiele łatwiej skupić się na jednej rzeczy – sam fakt, że pomysły są już zapisane i nie muszę o nich cały czas pamiętać powoduje, że mam zdecydowanie mniejsze ciągoty do tego, by zabierać się za dziesięć rzeczy jednocześnie. Po trzecie – jest mi łatwiej planować tydzień, bo wiem, co oprócz codziennych obowiązków warto umieścić na liście zadań. A po czwarte – jeśli znów coś przyjdzie mi do głowy – mam gdzie to zapisać.