Jest we mnie jakaś dziwna tęsknota za życiem takim – powiedzmy – zgodnym z rytmem natury. Marzy mi się czasami ogródek, w którym uprawiałabym warzywa i owoce (to nic, że moje dokonania w dziedzinie uprawy są dość zniechęcające – udało mi się ususzyć kaktusa), z których potem gotowałabym pyszne potrawy, marzy mi się pieczenie chleba, zbieranie i suszenie ziół…
Tęsknota ta na razie ma małe szanse na zaspokojenie, niemniej jednak niesłychanie fascynuje mnie proces tworzenia czegoś od zera, własnoręcznie. Dlatego też od czasu do czasu piekę ten chleb, robię sama jogurt i uprawiam kiełki – ot taki ogródek w mikro skali. Kiedyś nawet ubiłam masło – wprawdzie mikserem i tylko w ramach eksperymentu, czy się uda, ale powstało prawdziwe masło, które zjedliśmy, a dodatkowym bonusem było to, że ponieważ śmietanę kupiłam w jakiejś niesamowitej promocji – cała operacja okazała się opłacalna także finansowo (to wcale nie jest oczywiste w przypadku takiej własnej produkcji).
Czasami jednak próba życia zgodnego z naturą wcale nie wygląda tak romantycznie, jak w teorii…
Od kilku tygodni siedzę na działce i natura otacza mnie ze wszystkich stron. Wczoraj na przykład kąpałam się w towarzystwie pająka, a dziś obserwowałam szaleńczą radość synka, gdy wiatr zerwał z drzew masę suchych liści (suche liście – jak wiadomo – trzeba upolować, a potem pokruszyć). Natura więc otacza, a sprzyja temu nasza działka, która jest… cóż… dzika.
Z jednej strony rośnie zagajnik, który przypomina matecznik puszczy tyle, że w mniejszej skali, z drugiej roślinność obrosła już nie tylko płot, ale nawet prawie pochłonęła drewnianą sławojkę z czasów, gdy nie było tu jeszcze kanalizacji, z trzeciej miał być żywopłot z mirabelek, ale na skutek zaniedbań w regularności strzyżenia zamiast eleganckiego żywopłotu mamy okazałe drzewka. Które w dodatku zawzięcie owocują.
– Hmmmm… – zamyśliłam się patrząc na obfitość mirabelek. – A może by tak trochę nazbierać i zrobić dżem…
Jak pomyślałam – tak zrobiłam. Wsadziłam dziecko do wózka, wzięłam wiadro i zaczęłam zbieranie. W zasadzie należało zbierać te, co leżały na ziemi, bo na drzewach były w większości niedojrzałe.
Synek ze zdumieniem obserwował mamę potrząsającą gałęziami i zbierającą do wiadra śliwki, ale potem zajął się jakimś patykiem i to pochłonęło go bez reszty.
Uzbierałam pół wiadra i stwierdziłam, że wystarczy. Raz, że to wcale nie jest lekka robota, a dwa – nie chciałam przesadzić z ilością dżemu. Umyłam owoce, wrzuciłam je do wielkiego garnka, dosypałam trochę cukru i zaczęłam gotować.
– Jakie to romantyczne – pomyślałam sobie mieszając w garnku łyżką – robię przetwory z owoców, które wyrosły na naszej działce i które sama nazbierałam…
Od romantycznych rozważań oderwał mnie swąd spalenizny.
– A niech to, przypaliło się… – stwierdziłam z niesmakiem i ponieważ śliwki były już miękkie, zgasiłam gaz i zabrałam się za przecieranie całej masy przez sito, żeby pozbyć się skórek i pestek.
Następnie przetartą masę przełożyłam do drugiego garnka, dosypałam cukru oraz żelfixu i zaczęłam całość gotować. Wszystko szło dobrze, do momentu, w którym znowu poczułam zapach spalenizny.
Tym razem to, co powiedziałam nie nadaje się do opublikowania na blogu.
Kiedy następnego dnia siedziałam na trawie i bez większych rezultatów szorowałam jeden z garnków druciakiem podszedł do mnie mąż.
– Mogę cię zawieźć nad Zalew – zaproponował.
– A po co? – zdziwiłam się.
– Będziesz mogła szorować ten garnek piaskiem…
Taaaak… To by nawet pasowało do ogólnej koncepcji tego „zgodnego z naturą” dźemu…
Historia jednak nie kończy się jednak tutaj. Rosnące na drzewach mirabelki nie dawały mi bowiem spokoju. Z garażu wyciągnęłam starożytny sokownik.
– Ciekawe, czy uda się zrobić w nim sok z mirabelek? – zaczęłam się zastanawiać.
Po chwili doszłam do wniosku, ze nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba sprawdzić… w internecie.
Wpisałam w wyszukiwarkę hasło „sok z mirabelek z sokownika” i dowiedziałam się, że owszem, da się i że nawet wychodzi bardzo smaczny.
Wyciągnęłam więc znowu wiadro i nazbierałam kolejną porcję mirabelek. Ustawiałam sokownik na gazie i czekałam… czekałam… czekałam…
Z sokownika nie leciało nic.
No – prawie nic. Z gumowej rurki poleciało jakieś pół łyżeczki soku, który w dodatku miał w sobie dominująca nutę starej gumy.
– Nic to – pomyślałam. – Przynajmniej niczego nie przypaliłam…
Kiedy zaczęłam rozmontowywać całe urządzenie, okazało się, że sok jednak był, tylko, że było go za mało by mógł wydostać się otworem. W pojemniku na sok zebrał się litr płynu, który – jako, że nie przepływał przez gumową rurkę, nie miał dodatkowych nut smakowych. Był za to straszliwie kwaśny. przelałam go do słoika, dosypałam trochę cukru i gdy przestygł wstawiłam do lodówki.
Następnego dnia postanowiłam przeprowadzić test. Na mężu. Zmieszałam trochę soku z wodą i zaniosłam mu taki napój.
– Bardzo kwaśne, ale dobre – stwierdził.
Sok dodawany do wody gazowanej okazał się bardzo dobrym, orzeźwiającym napojem na upały. W związku z tym powtórzyłam produkcję, tym razem odłączając od urządzenia gumową rurkę.
Ostatnio na facebooku wyświetlił mi się post z przepisem na nalewkę z mirabelek…
Ciąg dalszy być może nastąpi…