Kolejny wpis o szyciu i o życiu planowałam w zasadzie na koniec sierpnia. Ale jak to w życiu bywa – rzeczywistość zaskoczyła. Co takiego się wydarzyło? Niby nic takiego – po prostu wróciliśmy całą rodziną z działki.
Jeśli jednak ktoś myśli, że to rzecz nie warta uwagi, to grubo się myli. To przedsięwzięcie można bowiem porównać z przewiezieniem całego taboru cygańskiego za pomocą jednego (niewielkiego) samochodu. Sprawy nie ułatwiały też winogrona… ale o nich za chwilę.
Obecnie sytuacja wygląda następująco – w kuchni jest armagedon, w łazience podobnie, na stole w dużym pokoju dopiero co piętrzyła się ogromna góra różnych rzeczy – można w niej było nawet wyróżnić warstwy geologiczne, a pośród tego wszystkiego raczkuje mały psotnik.
W dodatku jeśli chcę uciec do maszyny do szycia – najpierw muszę się do niej dokopać.
Jednak – na szczęście – zaczął się wrzesień. A wrzesień to czas, kiedy pełna energii i śmiałych postanowień (niech się schowają postanowienia noworoczne) rzucam się – najczęściej do wszystkiego naraz.
Co zatem szyję?
Ostatnio – szczerze powiedziawszy – niewiele szyłam. Praktycznie cały wolny czas spędzałam na nauce do egzaminu. Egzamin wciąż przede mną, ale mam zamiar szyć trochę więcej gdyż – jak już kiedyś pisałam – jest mi to niezbędne do zachowania równowagi psychicznej.
Zabrałam sie więc za patchwork z zabawy QAL – Oh so dearly. Mam do nadrobienia część czwartą i piątą, a lada moment pojawi się szósta. Pewnie nie uszyję ich jednym ciągiem, ale część czwarta jest już w połowie uszyta (a ponieważ najwięcej czasu zajmuje wycinanie kawałków materiału – można powiedzieć, że już prawie kończę). Później albo zabiorę się za część piątą, albo wypikuję wreszcie zielony patchwork, który już od kilku miesięcy na to czeka. Bardzo mnie kusi, żeby zacząć coś nowego, ale postanowiłam z tą pokusą walczyć i przed każdą nową rzeczą wykończyć chociaż dwie rozpoczęte. Stąd też nie planuję za dużo, żeby nie kusiło tak bardzo.
Co gotuję?
Gotuję – uwaga – to, co zaplanowałam. Zaczęłam bowiem planować jadłospis. Mam już dość sytuacji, że przyjdzie mi do głowy jakieś pyszne danie, a tu na przykład nie ma w domu ani kropli śmietany, która jest w tym daniu niezbędna. Kupić? Kiedyś to była kwestia kilku minut, teraz – kiedy trzeba zabrać ze sobą dziecko – wysiłek z tym związany skutecznie zniechęca mnie do gotowania.
Tak więc postanowiłam planować z wyprzedzeniem. W ten sposób powstanie lista zakupów, którą mogę zrealizować ja podczas spaceru albo mąż.
Planowanie posiłków na tydzień może trochę deprymować, ale kiedy uświadomiłam sobie, że po pierwsze rzecz będzie dotyczyć wyłącznie obiadów, a po drugie zazwyczaj obiad gotuję na kilka dni, okazuje się, że to kwestia wybrania dwóch, czy trzech potraw na tydzień – a to już zupełnie nie brzmi groźnie.
Planowanie pomoże mi też w urozmaiceniu naszych obiadów i wprowadzeniu do nich większej ilości warzyw.
Zaczęłam też sianie fermentu, bo… No właśnie – o co chodzi z tymi winogronami?
Na naszej dzikiej działce rosną sobie winogrona. Nie wiem, kto je tam posadził, ale od kilkunastu lat
rosną i w dodatku zawzięcie owocują. W tym roku nie wytrzymałam i urządziłam winobranie. Mąż początkowo uważał, że robię sobie żarty, ale jak zobaczył urodzaj, to sam poszedł po drabinę. Wspólnymi siłami uzbieraliśmy jakieś dziesięć kilo.
Co z nich zrobiłam? Zdecydowaną większość przepuściłam przez sokowirówkę i z pomocą żelfixu zamieniłam w dżem. Dwa kilogramy z kolei umieściłam w kamiennym garnku, ugniotłam, dodałam trochę cukru i wody i przykryłam gazą. Plan jest taki, że to będzie ocet. Na razie zawartość garnka mocno się pieni, intensywnie pachnie winem i ściąga muszki owocowe, ku utrapieniu męża, który chyba zaczyna się zastanawiać, czy żona – kulinarna eksperymentatorka to bardziej błogosławieństwo, czy może jednak dopust Boży (muszę chyba upiec szarlotkę, żeby trochę osłodzić mu te przeżycia). O wynikach eksperymentu z octem będę pisać, jak już sfermentuje się to, co się ma sfermentować.
Czym żyję?
Głównie sprzątaniem. Oprócz rozpakowania tego taboru cygańskiego wymyśliłam sobie jeszcze generalne porządki w domu. Zaczęłam od kuchni i przeglądam szafkę za szafką.
Przystosowujemy się także z mężem do nowych warunków życia – wywieźliśmy z domu ledwo-co-raczkującego niemowlaka, a wróciliśmy z chłopczykiem, który staje przy wszystkim, przy czym się da (przy czym się nie da – też). Wymaga to przeniesienia wielu rzeczy wyżej, ale ma też sporo zalet. Na przykład zdecydowanie wygodniej zakłada się spodnie dziecku, które stoi.
Poza tym jest coraz fajniej – on coraz więcej rozumie, my coraz więcej rozumiemy z tego, co próbuje nam przekazać. Kiedy piję kawę, zaraz się pojawia i chce dotykać filiżankę, w wannie czyhają krokodyle, a kiedy coś jemy – on też chce, więc ostatnio, gdy byliśmy całą trójką na spacerze kupiliśmy dwie porcje lodów i jeden pusty wafelek.
Tak to się wszystko zmienia.