Mniej więcej rok temu wybraliśmy się całą rodziną na pierwszy wyjazd z synkiem. O tym, jak to wyglądało pisałam tutaj. Generalnie wyjazdu nie wspominam zbyt dobrze – do wszystkich problemów, które mieliśmy w związku z koniecznością ogarnięcia naszego synka dołożyło się zatrucie pokarmowe, które ścięło mnie z nóg.
Nie powinno zatem dziwić, że na następny wyjazd zdecydowaliśmy się dopiero rok później. Nawet mój mąż, który stara się zawsze optymistycznie patrzeć w przyszłość stwierdził, że faktycznie należy się chwilę wstrzymać.
Postanowiliśmy pojechać w to samo miejsce – do Białowieży. Uznaliśmy, że będzie to świetny wstęp przed letnimi wyjazdami (tak, tak, jesteśmy tak szaleni, że planujemy kolejny wyjazd!)
Wróciliśmy. Nikt tym razem się nie pochorował. Było o wiele łatwiej i nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że było naprawdę fajnie. Wiele, naprawdę wiele rzeczy wyglądało kompletnie inaczej niż poprzednio. Część związana była oczywiście z tym, ze synek był o niemal rok starszy, ale część wynikała z tego, że wyciągnęliśmy wnioski poprzedniego wyjazdu.
Chciałam zatem znów napisać kilka wniosków i obserwacji z tego wyjazdu – trochę na przyszłość, a trochę dla tych, którzy lubią podróżować i boją się, co będzie jak pojawi się dziecko. Na moim przykładzie mogę stwierdzić, że cokolwiek będzie – będzie się to zmieniać w miarę upływu czasu.
A zatem:
Czy w ogóle trzeba gdzieś jechać?
W zeszłym roku miałam co do tego poważne wątpliwości. Zmiana otoczenia była dużym stresem dla naszego malucha, W dodatku poważne ograniczenia swobody w małym pokoju pełnym niezbyt bezpiecznych elementów mocno go frustrowało (i nas też). Tym razem było inaczej – synek jest starszy i więcej rzeczy go interesuje. Spacer po podwórku i oglądanie zaparkowanych tam samochodów był ogromną rozrywką, a kamyczki na ścieżce budziły wielką radość (choć pewnym zgrzytem było to, że matka nie pozwalała ich lizać). Dało się oczywiście zauważyć pewne rozstrojenie z powodu podróży, ale było ono zdecydowanie mniejsze niż przedtem.
To już nie te czasy by nocować gdzieś pod stołem w schronisku…
Zdecydowanie nie. Do tego wniosku doszliśmy już w zeszłym roku. Dlatego w tym roku szukaliśmy dużego lokum. Wybór padł na Galerię Trunków. Nazwa oczywiście może nieco zaskakiwać, ale sklep z alkoholami jest tylko częścią tego przedsiębiorstwa – pozostałe dwa to stacja benzynowa i – właśnie – pokoje do wynajęcia.
Pokój był rzeczywiście spory. Nawet po wstawieniu tam łóżeczka turystycznego i zrobienia parawanu z fotela i narzuty na łóżko. Mieścił się w domku i miał wobec tego sionkę, w której bez problemu zmieściliśmy wózek. Szafy były zamykane na klucz a wszelkie ruchome elementy można było łatwo umieścić z dala od ciekawskich rączek.
Były też lampki nocne (więc nie musiałam korzystać z czołówki, gdy chciałam poczytać sobie wieczorem książkę) i czajnik elektryczny. Nie było tylko lodówki, ale może to i lepiej, bo znając mnie przywiozłabym z powrotem więcej jedzenia niż wywiozłam.
Synek mógł biegać po pokoju, wspinać się na nasze łóżko, bawić się i spokojnie spać w swoim kąciku za parawanem.
Tak więc zdecydowanie warto szukać dużego pokoju. Nawet jeśli jest jest droższy.
W samochodzie należy mieć zapasy jedzenia
Było tak – synek marudził, więc postanowiliśmy zrobić postój obiadowy. Wybraliśmy miejsce, ustaliliśmy adres, GPS wybrał trasę i tak dalej. Chwilę po podjęciu decyzji – synek zasnął. Zrezygnowaliśmy natychmiast z postoju, bo – nie ma głupich – nie będziemy budzić synka, obiad zje się później.
No i zjedliśmy. Dwie godziny później. W międzyczasie ratowaliśmy się rzodkiewkami i cukierkami – bo tylko to mieliśmy. Da się przeżyć, ale nie pogardzilibyśmy kanapkami.
Warto nauczyć dziecko samodzielnego jedzenia
Dziecko, które samo je pozwala rodzicom na zajęcie się czymś innym (na przykład jedzeniem własnego posiłku) – ta myśl towarzyszyła mi podczas rozszerzania diety synka. Początkowo bez większych efektów, bo synek nie był zainteresowany wkładaniem do buzi kawałków jedzenia, ale w pewnym momencie odkrył, że to jednak jest fajne.
Synek większość rzeczy je sam – przeważnie ręką. To nie jest widok dla ludzi o słabych nerwach, zwłaszcza, gdy je dżem, albo gdy ręką pełną sera postanawia podrapać się po głowie. Niemniej jednak jest to bardzo przydatne, gdy wszyscy jedzą razem obiad.
Do restauracji należy iść z dzieckiem, które nie jest głodne
Albo zamówić coś, co podadzą szybko. Głodne dziecko czekające na posiłek to murowana awantura z byle powodu. Pewnym rozwiązaniem jest kącik dla dzieci, jaki czasem bywa w niektórych restauracjach. I oczywiście – piosenki z telefonu. To wiele razy uratowało nas przed dziką draką i rzucaniem jedzeniem, gdy wreszcie się pojawiło.
Nie należy się nastawiać na odpoczynek
Nie??? A po co się jedzie na urlop?
Już spieszę z odpowiedzią – po to by się oderwać od codzienności. Tak jak w góry nie jedzie się po to, by odpocząć (chyba, że psychicznie) tak z dzieckiem nie jedzie się odpoczywać. Jest się cały czas zajętym.
W domu synek ma swoje zabawki, pokój dostosowany do jego możliwości, krzesełko w kuchni, które łatwo posprzątać po posiłku, wanienkę, w której lubi się kąpać. Tu każda z czynności stawała się bardziej skomplikowana.
Ponieważ jednak zupełnie nie nastawiałam się na relaks, nie budziło to mojej frustracji. Za to każda spokojna chwila była miłą niespodzianką. Bo były i takie spokojne chwile.
Warto, naprawdę warto żyć w rytmie dziecka
Czasami widuję rodziny z dziećmi, które być może są na urlopie, ale zdecydowanie na urlop to nie wygląda – zmęczone i marudzące dzieci, sfrustrowani rodzice, awantury z byle powodu i tak dalej. Wygląda to jak jakiś horror. Mam wrażenie, że często przyczyną tego jest zaburzenie rytmu dnia dzieci.
Obserwuję to podczas wyjazdów z dorosłymi – zazwyczaj na takim wyjeździe to ja jestem pierwsza osobą, która sugeruje, że warto byłoby pomyśleć o jakimś posiłku – często nawet zanim ktokolwiek zgłodnieje. Po prostu wiem, że znalezienie odpowiedniego miejsca, zamówienie obiadu i otrzymanie go zajmuje trochę czasu i wszyscy spokojnie zdążą zgłodnieć. Szukanie miejsca na obiad gdy wszyscy już są głodni zazwyczaj kończy się tym, że jemy ten obiad zdecydowanie za późno.
Z dzieckiem sprawa wygląda podobnie tylko bardziej. Dziecko – przynajmniej nasze – nie czeka cierpliwie, aż znajdziemy lokal z jedzeniem. Nie uprzedza, że za jakąś godzinkę chętnie by coś zjadł – wszystko musi być natychmiast, a jak tego nie ma to…
W związku z tym już rano określaliśmy z mężem ramowy plan dnia – gdzie będziemy szukać miejsca na obiad, kiedy będziemy starać się skłonić synka do drzemki (a więc warto być wtedy w domu lub zaplanować spacer z wózkiem lub dłuższą jazdę samochodem), kiedy zorganizować różne atrakcje by nie kolidowały z najważniejszymi elementami dnia i tak dalej.
Czy to niszczy spontaniczność podczas wyjazdu? Generalnie tak. Jednak jeśli ta spontaniczność miałaby polegać na tym, że synek byłby zmęczony, głodny i – co za tym idzie – głośno i wyraźnie pokazujący swoją frustrację, to ja dziękuję za takie coś.
Zresztą nigdy nie byłam przesadną wielbicielką spontaniczności. Uważam, że zbyt często jest po prostu przykrywką do „nie chciało nam się chwilę pomyśleć i coś sensownie zaplanować”
Natomiast – jeśli pogodzimy się z ograniczeniem spontaniczności, to okaże się, że takie trzymanie się rytmu dnia powoduje, że poza jakimiś nadzwyczajnymi przypadkami nikt podczas wyprawy nie jest głodny, zbyt zmęczony czy nadmiernie sfrustrowany. A to, moim zdaniem, jest podstawą udanego urlopu.
Nie jestem szaloną podróżniczką. Zdecydowanie nie. „Home, sweet home” to jedno z moich podstawowych haseł. Od czasu do czasu lubię jednak gdzieś pojechać, ale lubię też, gdy ten wyjazd przebiega spokojnie, jest okazją do odpoczynku, pozostawia miłe wspomnienia, nie budzi zbyt wielkich frustracji i pozwala na robienie tego, co się lubi.
W tym roku okazało się, że jest to możliwe – były okazje do spacerów, mąż mógł szaleć z aparatem fotograficznym (to on jest autorem zdjęć ilustrujących ten wpis), było sporo okazji do dobrego jedzenia, a mąż twierdzi, że nawet odpoczął. Jeszcze rok temu wydawało nam się to całkowitą abstrakcją.
Zastanawiam się, co powiemy za rok.
Usmialam sie, tez jestem „planujaca” kobieta. Tylko w join wypadku, ogarniecie dwojga dzieci bylo latwiejsze niz ogarniecie meza. Ale on tez sie „rozwinal i podrosl w roli ojca” i rozjazdy byly coraz fajniejsze. Twoj link do popszedniego bloga nie dziala (dla mnie) error, a chetnie bym poczytala
U mnie na szczęście mąż też z tych planujących – tylko planujemy trochę inne rzeczy – ja jedzenie, on trasę i tak dalej.
Dziękuję za informację o linku – już powinien działać.
Hej, osobiście zupełnie zgadzam się z Twoim tekstem !