Zanim urodził się synek miałam mnóstwo obaw. Jedna z nich dotyczyła tego, czy w ogóle będę w stanie to wszystko ogarnąć. Nie należałam nigdy bowiem do tytanów pracy, którzy mogą wstawać o świcie, cały dzień zasuwać i kłaść się późnym wieczorem. Wręcz przeciwnie – bez porządnej dawki snu kiepsko funkcjonuję, bez odpoczynku tym bardziej.
Tymczasem wiele z tego, co słyszałam i czytałam na temat macierzyństwa – szczególnie te teksty, które zaczynały się od słów, że nie będzie „lukrowania”- nie napawało mnie optymizmem.
Lekcja druga – jak już możesz działać, to działaj
Samą mnie to zdumiało, ale okazuje się, że tak – jestem w stanie usiąść do pracy bez tego wszystkiego i w dodatku nie tylko usiąść ale i intensywnie pracować. Jakim cudem? Sprawa jest bardzo prosta. Najbardziej do działania motywują mnie bowiem dwie – dość oczywiste – rzeczy.
Pierwsza z nich to konieczność. Jeśli muszę coś zrobić i na dodatek mam ściśle określony termin na kiedy to muszę zrobić – to robię to po prostu i już. Zwłaszcza jeśli konsekwencje niezrobienia są dotkliwe. Jeśli nie przygotuję się do zajęć, to nie będę w stanie ich poprowadzić, jeśli nie schowam jedzenia do lodówki, to ono się zepsuje, jeśli nie zrobię prania, to następnego dnia nie będę miała się w co ubrać do pracy i tak dalej.
Co więcej – jak przez kilka miesięcy pracowałam właśnie w taki sposób, okazało się, że trochę się do tego przyzwyczaiłam i zaczęłam wpadać w tryb „działamy!!!!” nawet wtedy gdy robię coś co nie jest aż tak konieczne czy aż tak pilne. Szczytem wszystkiego był moment, gdy siedziałam przy maszynie do szycia (co jest, jak wiadomo, czynnością nie tylko niekonieczną, ale wręcz podpadającą pod kategorię „rozrywka”) i usłyszałam dźwięk SMSa. Już chciałam wstać i pójść po telefon, gdy nagle stwierdziłam, że warto jednak najpierw skończyć to, co właśnie szyję. W końcu nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem synek zaraz się nie obudzi…
Kiedyś czytałam trochę na temat sposobów motywowania się do pracy i eliminowania rozproszeń. Metody były różne i – na moje oko – miały różną skuteczność. Nikt jednak nie wpadł na prosty pomysł, że najlepszym trenerem skupienia się na tym, co się robi jest dziecko-które-może-w-każdej-chwili-się-obudzić.
Link do poprzedniej części:
Lekcja 1