Może to nietypowe, ale naprawdę lubię koniec wakacji. Koniec wakacji to powrót do codzienności, z nowymi siłami, z nowymi pomysłami, to powrót do ulubionych zajęć, do domowych luksusów (np. sprawny internet) – do tego wszystkiego od czego zdążyło się odpocząć i trochę odwyknąć.
Zanim jednak na dobre zanurzę się we wrześniu – krótkie podsumowanie wakacji.
Najpierw – co się działo.
Pierwszą połowę lipca poświęciłam na załatwianie różnych spraw, na które wcześniej nie było czasu oraz na nadrabianie pracy, żeby się wyrobić przed wyjazdem nad morze. To ostatnie było całkowicie bez sensu, bo okazało się, że taka robota „na gwałt” nadaje się wyłącznie do wyrzucenia i zrobienia jeszcze raz. W związku z tym mogłam sobie ją spokojnie odpuścić, bo i tak muszę to zrobić na nowo, a tak – niestety – zmarnowałam czas.
Drugą połowę lipca spędziliśmy nad morzem. Początkowo myślałam, że wyjazd zostanie zdominowany przez nadmorskie koszmary – tłok na plaży, parawany zasłaniające dostęp do morza, protestujące dziecko, które najpierw robi drakę, bo zdjęłam mu buty na piasku, a potem robi drakę, że zabieramy go z plaży na obiad i tak dalej. Szybko jednak się okazało, że przy w sumie niewielkim wysiłku (o którym za chwilę) da się to wszystko ogarnąć i spędzić ten czas naprawdę przyjemnie ograniczając frustracje do minimum.
Sierpień z kolei upłynął pod znakiem wypoczynku na działce. Na tej samej działce, na której ja kiedyś spędzałam większą część wszystkich wakacji. I uważam to za jedną z lepszych form wakacyjnego wypoczynku dla małego dziecka. Dla mamy z małym dzieckiem również.
Co takiego fajnego można robić na działce? Można zbierać patyki, grzebać w kretowiskach, robić błoto, bawić się w piaskownicy, gonić motylki, grać z tatą w piłkę, bawić się mirabelkami i szyszkami… Synek praktycznie całe dnie spędzał na dworze, a jeśli pogoda zmusiła go do chwilowego pozostania w domu – traktował to jako poważne ograniczenie swobód obywatelskich.
Ja z kolei mogłam nieco odetchnąć (czy może – spokojnie popracować), bo było więcej osób do pilnowania młodego odkrywcy podbijającego świat. Choć wolałabym nie musieć pracować – nie da się ukryć, że zdecydowanie przyjemniej się pracuje mając widok na zielone drzewa niż na ścianę za biurkiem.
Ale czy wakacje z małym dzieckiem nadal można nazwać wakacjami?
Przyznam, że przez dłuższy czas miałam co do tego poważne wątpliwości. Po pierwszych eksperymentach (tu i tu) wiedziałam, że da się to przeżyć, ale nie byłam przekonana, czy da się na przykład odpocząć. Okazało się jednak, że im nasz synek jest starszy tym jest łatwiej (co prawda już mnie straszą, że to się zmieni, gdy będzie nastolatkiem, ale ponieważ już przeżyliśmy kilka takich „strasznych” etapów rozwoju – nie przejmuję się tym ani trochę, będzie co będzie i wcale nie musi być źle.) Warto jednak – chcąc wypocząć, a nie tylko przeżyć – trzymać się kilku zasad.
Po pierwsze – nie oczekiwać zbyt wiele.
Nie ma chyba nic bardziej frustrującego niż niespełnione oczekiwania. Człowiek się nastawi na plażowanie z książką albo na romantyczne spacery brzegiem o zachodzie słońca, a tu nici – bo trzeba pilnować synka, bo czas na spanie, bo jest jakaś draka, po której odechciewa się czegokolwiek. Dlatego lepiej nie nastawiać się na nic i przyjmować to, co przychodzi. Jak jest okazja do romantycznego spaceru – to świetnie, jak nie ma – może będzie następnym razem.
W efekcie tego nie-nastawiania-się-na-nic miałam wrażenie, że nasz wyjazd był pełen rozmaitych atrakcji – a to podczas wieczornych zakupów znaleźliśmy fantastyczny punkt widokowy, a to odkryliśmy piękną ścieżkę po której synek radośnie biegł przez jakieś pół kilometra, a to znienacka trafiliśmy na budkę z lodami (wyjazd nad morze bez lodów świderków i gofrów się nie liczy) i tak dalej. Jednym słowem – dawno nie byłam tak usatysfakcjonowana wyjazdem jak wtedy, gdy postanowiłam na nic szczególnego nie liczyć.
Po drugie – warto żyć w rytmie dziecka
Pisałam już o tym wiele razy, ale to wciąż jest prawdą. Trzymanie się rytmu drzemek (albo próby skłonienia do drzemki) stałych pór posiłków wymaga czasem nieco wysiłku i wyrzeczeń, ale zdecydowanie jest opłacalne. Wyspane i najedzone dziecko ma lepszy humor, co jednocześnie powoduje, że jego rodzice mają lepszy humor i są spokojniejszy.
Po trzecie – szukać sposobów.
Co robić gdy po raz kolejny ktoś na plaży rozstawia swój parawan dosłownie trzydzieści centymetrów od ciebie? To proste – rozłożyć na piasku ręczniki tak, aby zapewnić sobie minimum przestrzeni (parawaniarze jeszcze nie są aż tak bezczelni żeby się rozstawiać na czyimś ręczniku). Co robić, gdy w pokoju nie ma lampki przy której można wieczorem popracować? Skonstruować lampę ze statywu fotograficznego oraz telefonu z latarką. Co robić, gdy trzeba z plaży wracać stosunkowo wcześnie, bo synek jest śpiący? Cieszyć się, że dzięki temu unikamy tłoku w barze w którym jemy obiad. Co robić, gdy synek ucina sobie długą drzemkę i z konieczności trzeba ten czas spędzić w pokoju? Korzystać z chwili ciszy i spokoju… Co robić, gdy synek z drzemki obudzi się późno i nie ma szans, by poszedł spać o normalnej porze? Iść z nim na wieczorny spacer. Zawsze znajdzie się sposób, by jakoś sobie życie ułatwić i uprzyjemnić lub by wykorzystać daną sytuację z pożytkiem dla siebie.
Jak przeżyć urlop bez maszyny do szycia???
Na to też mam sposób. Choć nie przepadam za szyciem ręcznym, zabieranie ze sobą maszyny do szycia jest bardziej skomplikowane. W czasie urlopu skupiam się zatem na technikach szycia patchworków, które wręcz wymagają szycia ręcznego. I tak zazwyczaj okazuje się, że na szycie mam mniej czasu niż bym chciała.
Pakując się nad morze przemyciłam w torbie kilka kawałków szmatek i trochę papierowych sześciokątów i stworzyłam coś, co będzie kosmetyczką – jak już to przepikuję i zszyję. Ale te ostatnie czynności zdecydowanie zrobię na maszynie do szycia.
Za to miałam sporo okazji do przemyślenia szyciowych planów i doszłam do wniosku, że za całą sprawę trzeba się zabrać bardziej strategicznie. Szycie na żywioł , od przypadku do przypadku jest fajne i sprawia radość, ale budzi też sporo frustracji. Nie ma się zbytnio weny żeby jakieś elementy przećwiczyć – bo jak już się szyje, to chciałoby się widzieć efekt. Nie ma czasu na odszycia próbne – z tego samego powodu. I w rezultacie ma się poczucie, że chciałoby się wiele, ale nie bardzo wiadomo, jak do tego dojść.
Dlatego też postanowiłam trochę to moje szycie usystematyzować. We wrześniu chcę wykupić abonament do internetowej akademii szycia – znalazłam ogłoszenie na faceboku, nie mam pojęcia czego tam się uczy, ale ponieważ abonament miesięczny nie jest wysoki, warto sprawdzić. Chcę też wreszcie nauczyć się szyć jakieś podstawowe elementy garderoby, ale po uszyciu trzech egzemplarzy bluzki dla synka widzę, że warto jednak robić próbne odszycia. Pierwszy egzemplarz bluzki był tragicznie niedopasowany, trzeci – naprawdę przyzwoity.
Wakacyjne gotowanie
Wakacje to wprawdzie czas, kiedy gotuję stosunkowo mało, ale jedną rzecz muszę zrobić. W czasie wakacji synek ma urodziny i musi być tort.
Jak coś robię, to lubię robić to choć trochę jak profesjonaliści. Dlatego też jestem w kilku grupach na facebooku na temat pieczenia i dekoracji tortów, zakupiłam rant do pieczenia i w planach mam zakup porządnych tylek do wyciskania kremu.
Poza tym staram się używać profesjonalnego słownictwa (tort się tynkuje, a nie „smaruje z boku kremem) i tak dalej.
Mojemu tortowi pod względem wyglądu daleko oczywiście do dzieł profesjonalistów (w końcu to dopiero drugi tort, który robiłam), ale pod względem smaku nie mogłam mu nic zarzucić.
Pozostając w temacie profesjonalnego gotowania – zrobiłyśmy za mamą na przyjęcie urodzinowe synka zupę-krem z dyni. Zupę podałyśmy z kleksem jogurtu i prażonymi pestkami dyni.
– Skąd miałyście pomysł, żeby to tak podać? – zdziwił się mój mąż.
Spojrzałyśmy na siebie z mamą porozumiewawczo – w końcu nie na darmo oglądamy te wszystkie programy kulinarne.
Bliżej natury
Pobyt na działce uświadomił mi jak bardzo w ciągu roku tęsknię za bliskością natury. Brakuje mi tej zieleni, świeżego powietrza i pomidorów kupowanych prosto z krzaka. Budzą się we mnie jakieś dziwne ciągoty za własnym ogródkiem (przypominam – kiedyś ususzyłam KAKTUSA), za zbieraniem ziół, robieniem sera i innymi takimi sprawami.
Stwierdziłam, że tej tęsknoty nie należy ignorować, tylko spróbować zrobić coś, co choć trochę ma szansę ją zaspokoić.
Ogródka na razie nie założę, ale mogę spróbować uprawiać zioła na parapecie w kuchni. Podobno jest aplikacja na telefon, która przypomina o podlewaniu więc może uda się nie zapominać o tym.
A jak nawet coś uschnie, to suszone zioła też mają zastosowanie.
Wakacyjne odkrycia
Pierwsze – mieszkanie jest lepsze niż pokój.
Zanim wszyscy się zdziwią, co to za odkrycie – doprecyzuję: na wakacjach lepiej wynająć małe mieszkanie niż pokój (nawet spory) w pensjonacie (ceny bywają bardzo podobne)
Nad morzem byliśmy w dwóch miejscowościach. W jednej wynajęliśmy apartament w pensjonacie, drugie lokum, szukane nieco na ostatnią chwilę, okazało się być niewielkim mieszkankiem. W pensjonacie zazwyczaj można zamówić śniadanie – i to wydawało mi się zawsze dużym plusem, kiedy się wynajmuje mieszkanie – o wszystkie posiłki trzeba zatroszczyć się samemu.
Ale – kiedy się ma małe dziecko, to wyposażenie miejsca, w którym się nocuje bywa kluczowe. Krzesełko do karmienia (czy raczej już do samodzielnego jedzenia), pralka, pełne wyposażenie kuchni (patelnia, garnki) czy też odkurzacz, bardzo się na takim wyjeździe przydają. W pensjonatach zazwyczaj tego typu sprzętów nie ma i człowiek miota się karmiąc dziecko na kanapie i zamiatając piach z podłogi jakąś malutką zmiotką.
Drugie – książka „Zaginione miasto boga małp” Douglasa Prestona.
Książka opisuje poszukiwania i odkrycie ruin starożytnego miasta w dżungli w Hondurasie. Już samo to powoduje, że książkę czyta się z wypiekami na twarzy. Ale oprócz tego książka opowiada też o ekologii. Ale – rzekłabym – takiej prawdziwej, a nie sprowadzanej do tego, że największym problemem są plastikowe słomki do napojów. Autor pokazuje dużo poważniejsze problemy, w dodatku z perspektywy archeologicznej – pokazując, że „to już było” i nikt nie wyciągnął z tego żadnych wniosków.
Książka bardzo ciekawa i dająca do myślenia.
Trzecie – przepis na biszkopt rzucany z bloga Słodki Pomysł
To w zasadzie jest zeszłoroczne odkrycie, ale myślę, że warto o nim wspomnieć. Pieczenie ciasta to skomplikowany proces. Dużo rzeczy może pójść nie tak. Tymczasem mimo warunków wakacyjnych ten biszkopt dwa razy wyszedł mi po prostu idealnie – wyrósł wysoko, upiekł się równo, był płaski z wierzchu i – co ważne – był bardzo smaczny. I to mimo tego, że z braku wagi składniki odmierzałam nieco „na oko” – przeliczałam wszystko na szklanki posiłkując się informacjami z internetu (nie zawsze spójnymi)
I w ten sposób podsumowanie wakacji za nami. Gratuluję wszystkim, którzy dotarli do końca tego długiego wpisu. Będzie mi bardzo miło, jeśli zostawicie po sobie ślad w postaci komentarza.
Może też macie jakieś wakacyjne odkrycia godne polecenia?
Ciekawie i przejrzyście opisane. Dobrze się czyta.